4 DNI Z HARCERZAMI.
Iwona (prywatnie moja żona), jest jednym z liderów polskiego harcerstwa w Seattle. Kilka miesięcy wcześniej zapytała mnie czy mogę zarekomendować kilkudniowy, atrakcyjny szlak. Poleciłem część sekcji J szlaku PCT.
Zorganizowano spotkanie, na którym podzieliłem się moimi obserwacjami z ubiegło roku, odpowiadałem na nieliczne pytania i zaprezentowałem niezbędny sprzęt. Jeszcze przed wyjazdem do Polski zgodziłem się w tym uczestniczyć.
Słowo się rzekło i trzeba było dotrzymać.
4 lipca wróciłem z Europy a tydzień później, w miejscowych górach rozpocząłem 4-dniową przygodę z grupą harcerzy i opiekunów.
Do przejścia mieliśmy +- 30 mil (~50 km). Drugi dzień miał być extra hike na sąsiednie jezioro i szczyt.
11 lipca, zwarci i nie bardzo gotowi wyszliśmy - z opóźnieniem (jak to Polacy) na pierwszy odcinek, prowadzący do Spectacle Lake. Do przejścia mieliśmy około 15 km. 2/3 trasy to łatwe, płaskie, prowadzące wzdłuż strumienia dojście do PCT. Ostatni odcinek to wspinaczka i krótkie ale ostre zejście nad jezioro.
Doszliśmy z mniejszym lub większym trudem wszyscy. Dla wielu problemem był ciężki plecak, w dodatku źle spakowany, często o złym rozmiarze. Większość zabrała to co miała w domu, czyli rzeczy stare, tanie,ciężkie i zbędne.
Mimo zmęczenia humor dopisywał wszystkim. Ja zacząłem się martwić - co będzie dalej i pomyślałem sobie, że powinienem pozostać w domu.
Szedłem na wariata bo w złych butach i czując wciąż w nogach Korsykę.
Kiedy na parkingu popatrzyłem na grupę,pomyslałem, że skoro oni planują dojść to ja napewno też dam radę.
Jak wspomniałem powyżej dzień drugi, czyli 12 lipca mieliśmy w planie dziką wycieczkę nad sąsiednie jezioro i na szczyt.
Niestety większość z nas miała dosyć po pierwszym dniu i spędziliśmy go na odpoczynku. Zacierałem z radości ręce ponieważ wiedziałem co nas czeka następnego dnia. Zachęcałem do wypoczynku i wczesnej pobudki.
Day 1and 2.
13 lipca był cieżkim dniem. Dniem prawdy, nerwów, strachu, płaczu, stresu i dla wielu niesamowitego wysiłku. Ludzie nie byli przygotowani fizycznie a o sprzęcie już pisałem.
Do przejścia mieliśmy 10-11 mil (16~18 km). Trasa przepiękna, w większości odkryta (niezadrzewiona), prowadząca kilka razy w górę i w dół. W związku ze śnieżną zimą musieliśmy przechodzić przez połacie śniegu. Najczęściej zalegał on w miejscach dla nas bardzo niebezpiecznych. Nie mieliśmy odpowiedniego sprzętu i obuwia, przechodziliśmy przez miejsca, gdzie jeden zły krok, jedno pośliźnięcie i..., pewne kalectwo, a nawet i smierć.
Szedłem na przodzie z grupą młodzieży, szedłem z duszą na ramieniu. Czułem się za nich odpowiedzialny. Patrzyli na mnie bezradnie a ja zachęcałem do następnego kroku i kontynuacji wędrówki - dla wielu - katorgi. Ci, co mogli, pomagali tym w potrzebie.
Jestem pewny, że to po raz kolejny Pan mi pomógł, Pan był tam ze mną i nad nami czuwał.
Zapadał zmrok, kiedy ostatni uczestnicy wyprawy dotarli na kamping. Przy świetle latarek było rozbijanie namiotów i spóźniona kolacja.
Wszyscy byliśmy niesamowicie zmęczeni, wielu obwiniało mnie za wybór tego odcinka. Dla mnie był to jeden z najbardziej stresujących dni w życiu. Byłem zmęczony ale też bardzo szczęśliwy, ponieważ wszyscy cali i zdrowi doszli nad to nasze kolejne jezioro (Ridge Lake).
Day 3.
14 lipiec. Po wczorajszym, ciężkim dniu nie było nam śpieszno z wyjściem.
Do przejścia tylko 8-9 mil. Większość dzisiejszej trasy prowadzi w dół. Na początku było jeszcze trochę śniegu.
Na Snoqualmie Pass zakończyliśmy naszą wycieczkę. Na koniec wszyscy byli szczęśliwi i zadowoleni. Byłem dumny z tej grupy, że doszła do końca. Daliśmy radę. Moim cichym bohaterem była 12-letnia Zosia. Zosia mieszkająca na stałe w Polsce byla najmłodszym uczestnikiem wyprawy.
Moim cichym marzeniem jest aby w przyszłości, kogoś z tych młodych ludzi, spotkać na trasie.
Dziękuję wszystkim uczestnikom (Zosia, Zosia, Weronika, Basia, Gosia, Monika, Marysia, Ala, Ania, Agnieszka, Iwona, Antek, Sebastian, Robert).
Day 4.
THE END.
No comments:
Post a Comment