Monday, April 5, 2021

KALIFORNIA.

 SŁONECZNA  KALIFORNIA.


Wykończony psychicznie pogodą w miejscu mojego zamieszkania i obostrzeniami, które dotknęły podróże zagraniczne, postanowiłem uciec do południowej Kalifornii albo gdziekolwiek aby cieszyć się słońcem.

Coraz trudniej znoszę pogodę, na którą jestem skazany w rejonie, w którym mieszkam od ponad 30 lat. Mamy tutaj wszystko a już szczególnie dużo deszczu i chmur. 

Niestety nadal żyjemy w strachu przed wirusem i podróże zagraniczne nie wchodzą w grę. Dotyka to w szczególności osobników takich jak ja, którzy sceptycznie podchodzą do wszelkiego rodzaju testów, szczepień, tzw służby zdrowia i rządów. Na szczęście mieszkam w kraju gdzie jeszcze nie zakazano podróży pomiędzy stanami i wewnątrz nich.

Z różnych względów przesuwałem termin wyjazdu kilkakrotnie by w końcu rankiem 28 lutego w towarzystwie Tomka wyruszyć do skąpanej w słońcu Kalifornii. Pierwszego dnia dotarliśmy do Stockton. Miasto w centralnej Kalifornii o populacji ponad 300 tysięcy. Jako ciekawostkę podam, że znajduje się w nim najstarszy uniwersytet kalifornijski. Miasto rządzone przez liberałów miało duże problemy finansowe ale ponoć już jest lepiej. W mojej pamięci zachowam widok brudnych ulic i dużą ilość bezdomnych. Wielu  z nich wyglądało na ludzi mających problemy psychiczne.

Z radością opuściliśmy to miasto rankiem 1 marca.

Około 2:00 po południu dojechaliśmy do Palm Springs. Miasto leżące w dolinie otoczone górami. Dużo zieleni (palmy i trawa) i bardzo czysto. Około 4:00 odwiedziliśmy naszych znajomych mających piękne condominium w Palm Desert. Byłem oczarowany i to co zobaczyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. 























   2 marzec (wtorek).

Po kilkumiesięcznej przerwie wyszedłem w towarzystwie Tomka na moją pierwszą w tym roku górską trasę. Zrobiliśmy loop (pętlę), której najwyższym punktem był Murray Hill. Piękna trasa o długości około 10 mil z sumą podejść około 2600 stóp. Przez cały czas towarzyszyło nam kalifornijskie słońce i otwarte, wysuszone nim pustynne krajobrazy.

















   3 marzec (środa).

Tego dnia spotkaliśmy się z naszymi znajomymi i wspólnie zrobiliśmy kilkumilową trasę. Ze względu na zmęczenie podróżą, wczorajszym trekingiem i wiekiem naszych przyjaciół trasa była krótsza i o mniejszych przewyższeniach. To była kolejna pętka zakończona pięknie położoną oazą. Przeszliśmy około 6 mil z sumą podejść ~ 600 stóp. W drodze powrotnej do mieszkania naszych znajomych złapał nas przelotny deszcz. Zdarza się to tutaj bardzo rzadko. Spędziliśmy kilka godzin w towarzystwie Grażynki i Władzia by późnym popołudniem powrócić do hotelu. Zjedliśmy u nich smaczny lunch i posmakowaliśmy cytrynową nalewkę Władysława. Szkoda, że musiałem prowadzić auto bo napiłabym się chętnie więcej. Oni już w najbliższy piątek wracają do domu.






















   4 marzec (czwartek).

Aqua Caliente Indian Reservation , to teren gdzie spędzimy 3 kolejne dni.

Na dzień dzisiejszy wybraliśmy trasę - West Fork Loop. Po wczorajszym deszczu nie pozostał nawet najmniejszy ślad. Kolejny słoneczny dzień z temperaturą około 76 stopni Farenheit. Przeszliśmy około 8.5 mili, suma podejść ~ 2000 stóp. Jestem wciąż oczarowany słońcem i widokami. Zero drzew i trochę wysuszonych krzaków. Przy najmniejszym, ledwie sączącym się strumyku obraz się zmienia. Pojawia się zieleń i często rosną kalifornijskie palmy. Miejsc takich jest jednak bardzo mało. Każdego dnia zabieramy z sobą po 2 litry wody. Pijemy dużo ponieważ przez cały czas idziemy po otwartej przestrzeni gdzie nie ma gdzie się schować przed słońcem. Chodzimy wolno i najczęściej w połowie trasy bierzemy długą przerwę na przekąskę.

Jestem zdziwiony tak małą ilością wędrowców. Tłumaczę to sobie wiekiem mieszkańców tego rejonu Kalifornii. Palm Springs i inne okoliczne miasta i miasteczka to Mekka emerytów. Wszędzie widzimy ludzi w moim wieku i dużo starszych. Wielu z nich to przybysze z innych stanów mający tutaj drugi dom, condominium lub wynajmujący mieszkania na miesiące jesienno-zimowe. Wielu przyjechało własnymi RV. Sporo aut z naszego stanu. Ze względu na groźnego wirusa nie widać Kanadyjczyków.



















   5 marzec (piątek).

To nasz drugi dzień w indiańskim rezerwacie. Wjazd na jego teren kosztuje 9$ od osoby. Dziś przeszliśmy Palm Canyon Loop. Dystans ~ 9 mil, suma podejść ~ 1300 stóp. Atrakcją była malutka oaza z jedną palmą i małym basenikiem, w którym Tomek zażył orzeźwiającej kąpieli. Spędziliśmy w tym uroczym miejscu ponad 3 godziny. Jedyni spotkani ludzie to dwóch mężczyzn z Pensylwanii w moim wieku, którzy tutaj spędzają drugą zimę. Ze względu na wysokie kalifornijskie podatki nadal podają, że są mieszkańcami Pensylwanii. Drugi powód, który powstrzymuje ich przed całkowitą przeprowadzką to liberalizm rządzących Kalifornią.


















   6 marzec (sobota).

To był ostatni dzień na terenie rezerwatu. Nasz dzisiejszy wybór to Maynard Mine Trail. Bardzo krótki trek o długości 6 mil (in and out). Suma podejść ponad 2500 stóp. Tomek pozostał na szczycie a ja zszedłem do nieczynnego już szybu kopalni, w której wydobywano (ponoć) wolfram. Maynard - to nazwisko byłego właściciela o bardzo ciekawym życiorysie.




















   7 marzec (niedziela).

Dzień rozpoczęliśmy od wizyty w jednym z tutejszych kościołów katolickich - Our Lady of Guadeloupe. Msza była celebrowana na placu przykościelnym. Oczywiście maski a przed wejściem na plac musieliśmy dezynfekować dłonie. Ksiądz i jego przyboczni asystenci oprócz masek mieli założone przyłbice plastikowe. Podobnie jak u nas tak i tutaj brakowało mi pieśni religijnych. Uczestnicy, w 99% to ludzie starsi. 

Jeszcze przed południem wyszliśmy na pobliską trasę - South Lykken Trail. Niestety to nie była pętla. Całkowity dystans to ~7.5 mili z podejściami ~ 1100 stóp. Oczywiście po dojściu do końca zrobiliśmy dłuższą przerwę. Tomek zszedł do miasta a ja wróciłem tą samą ścieżką do auta. Atrakcją dzisiejszej trasy był widok na panoramę Palm Springs.

Minus, to duża ilość innych wędrowców (wiadomo weekend).












  8 marzec (poniedziałek).

Przedostatni dzień wspólnych wakacji. Te dwa dni mieliśmy zamiar spędzić w okolicach miasteczka Idyllwild położonego na wysokości 1650 metrów (5413 stóp). To górskie miasteczko znajduje się na terenie San Jacinto Mountains (Riverside county).

Naszym zamiarem było przejście dwóch tras - Suicide Rock i wejście na najwyższy szczyt tych gór - San Jacinto Peak (3288 metrów). Niestety wyjechaliśmy totalnie nieprzygotowani aby tego dokonać. Zapomnieliśmy, że jedziemy na wyższą elewację, gdzie temperatura będzie niższa o przynajmniej 20 stopni Fahrenheit. Czytaliśmy o śniegu i lodzie ale zlekceważyliśmy te informacje. Mieliśmy na sobie krótkie spodenki i niewystarczającą ilość ubrań i sprzętu. Po przejściu dzisiejszej trasy - Suicide Rack Trail, postanowiliśmy zrezygnować z wejścia na szczyt. Zmęczony kilkudniowym chodzeniem w warunkach pustynnych byłem szczęśliwy widokiem drzew i zieleni. Gdyby jeszcze nie ten chłód. Trasa bardzo ładna,miejscami trzeba było iść zmarzniętym śniegiem. Wystartowaliśmy z wysokości 5 tysięcy stóp.

Przeszliśmy około 7.5 mili. Podejścia ~2500 stóp.





















   9 marzec (wtorek).

Na dzisiejszy dzień Tomek wybrał Painted Canyon. Aby tam dojechać potrzebowaliśmy ponad godzinę. Ostatnie 5-6 mil to dojazd drogą gruntową.

Tak jak wszędzie nie była ona najlepszej jakości. Gdybym wiedział, że coś takiego mnie czeka prawdopodobnie nie zgodziłbym się na ten trek.

Dotarliśmy bez problemów i na parkingu było już kilka aut. Ochoczo weszliśmy w szary canyon zbudowany z piaskowca. Pierwsze pół mili to spacer po płaskim terenie. Doszliśmy do punktu, w którym rozpoczyna się pętla. Skręciliśmy w lewo i weszliśmy w wąski karkołomny canyon. W kilku miejscach musieliśmy podchodzić po drabinach. W jednej z nich nie zauważyłem brakującego szczebla no i zdarłam skórę na piszczelu i kolanie. Po 30 minutach doszliśmy do ridge i przez kilka mil szliśmy nim. Pozniej było strome zejście zejście do wyschniętego koryta sezonowej rzeki (a może to byl canyon) i nią do canyon. Tym razem na naszej drodze były dwie drabiny służące do zejścia. Myślę, że są one tam ze względu na starszych wiekiem wędrowców. Bez większych przygód dotarliśmy do parkingu, na którym było już kilka razy więcej samochodów.

To był nasz ostatni trek. Przeszliśmy około 5-6 mil z podejściem 800 stóp.

















   10 marzec (środa).

O godzinie 7:00 opuściliśmy nasz hotel. Podwiozlem mojego towarzysza na lotnisko i już sam skierowałem się w kierunku Joshua Tree National Park.

Przy wjeździe do parku sięgnąłem po portfelik aby pokazać parkowej strażnicze kartę. Kupiłem ją 4 lata temu za jedyne 10$. Karta jest na całe pozostałe życie emeryta i upoważnia do bezpłatnego wstępu do parków narodowych, monumentów i lasów federalnych. Niestety, karta zaginęła ale miła strażniczka wpuściła mnie na słowo honoru. Tuż za punktem kontrolnym zjechałem na parking i rozpocząłem poszukiwania. Straciłem mnóstwo czasu ale karty nie znalazłem. Przy najbliższej okazji będę musiał kupić nową. W między czasie cena takiej karty podskoczyła z 10 na 80 dolarów.

Z wiekiem staję się coraz bardziej roztargniony. Przeżywam najbardziej kiedy za moje roztargnienie muszę płacić. Obiawy SKS rozkwitają w pełni.

Wkurzony na maxa nie mogłem się pozbierać i w sumie nie wiedziałem co chcę robić. Mimo, że wciąż jestem blisko cieplutkiego Palm Springs to ze względu na wysokość temperatura jest o dużo niższa (~20° F). Mam zarezerwowany camp na dwie noce (Cottonwood Campground). Chciałem na cztery ale już nie było. Był tylko ten, najdalej jak to możliwe od najciekawszych tras ale jak mówią - jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.

W związku ze zgubieniem karty postanowiłem pochodzić po trasach parkowych przez 3 dni. Mam nadzieję, że przejdę te co najciekawsze.

Treking rozpocząłem od spacerowej trasy Skuul Rack do Jumbo Racks Campground. Kontynuowałem drogą dojazdową do głównej drogi, przeszedłem ją i trasą równoległą do drogi doszedłem do Discovery Trail. Doszedłem do Split Rock Trail Loop. Zrobiłem tą pętlę mijając w drodze powrotnej Split Rock Parking i doszedłem do auta. Podjechałem 1-2 mili na parking, z którego jest wejście na Ryan Mountain (1663 metrów). Fajne podejście a cała trasa (w obie strony) to 3 mile. Zszedłem i podjechałem na punkt widokowy - Keys View (1581 metrów). Było tam kilkanaście aut i wszyscy zadowolili się wspaniałym panoramicznym widokiem. Ja wjechałem aby podejść jeszcze wyżej i dodatkowo dorzucić kolejne dwie mile. Wszedłem na Inspiration Peak (1694 m). Wszędzie wiało i było bardzo zimno. Dwukrotnie tego dnia posypało trochę śniegiem. Około 5:00 po południu dojechałem na mój camp. Od dzisiaj moje auto jest moim domem. Nie dość, że to niezawodny środek transportu to teraz służy mi za łazienkę, kuchnię (nie mogę gotować na zewnątrz ze względu na silny wiatr) i sypialnię (przy takim wietrze ciężko rozbić  namiot i w nim spać, w samochodzie czuję się bezpieczniej).

W dniu dzisiejszym przeszedłem 11 mil.






































   11 marzec (czwartek).

W nocy obudził mnie przelotny deszcz. Dzień rozpocząłem późno i postanowiłem nie przemęczać się. Jeszcze raz przeszukałem całe auto i wszystkie moje rzeczy z nadzieją znalezienia karty. Niestety, bez sukcesu. Wyjechałem z camp i wstąpiłem do Visitor Center. Po raz kolejny wdałem się w dyskusję i ... zakupiłem nową kartę (Senior Card). Muszę powiedzieć, że pobyt w tym parku przypadł mi do gustu i wszystko wskazuje na to, że w piątek rano spróbuję znaleźć jakieś miejsce na jednym z trzech camps, na których nie ma rezerwacji (kto pierwszy ten lepszy). Jeśli się nie uda to może zaparkuję się poza granicami parku. Miałem długi dojazd, tą samą drogą co wczoraj w kierunku na Inspiration Peak. Milę wcześniej skręciłem w nieasfaltową drogę w kierunku na Lost Horse Mine Loop Trail. Zrobiłem tą pętlę a przy okazji wszedłem na Lost Horse Mountain (1609 m). W drodze powrotnej na camp zaliczyłem 3 króciutkie trasy - Cap Rock, Ryan Ranch i Hall of Horrors. Nie będę opisywał ponieważ zamierzam dołączyć zdjęcia.

Gdyby nie zimny wiatr byłoby super. Podobają mi się kształty drzew Joshua i formacje skalne. Olbrzymie kamienie wyglądają tak jakby ktoś je tutaj przywiózł i odpowiednio ułożył. Fantastyczny widok, jak z bajki.

Około 17:00 wróciłem zmęczony ale szczęśliwy na camp.

Dzisiaj przeszedłem ~10 mil. 









































   12 marzec (piątek).

To była moja druga i ostatnia noc na Cottonwood Campground. Próbowałem przedłużyć na kilka nocy więcej ale bez sukcesu. Wiadomo, weekend i ludzie zarezerwowali kilka miesięcy wcześniej. Są trzy camps (White Tank, Belle i Hidden Valley), na których nie ma rezerwacji (kto pierwszy ten lepszy). Wstąpiłem na nie ale wszystko było zajęte. Przy ostatnim zjadłem śniadanie i podjechałem kawałek na Boy Scout Trail Parking. Jedna ze strażniczej parkowych poleciła mi przejść Willow Hole Trail. Nie był to mój faworyt bo trasa płaska ... ale mimo to miała pewien urok. Ostatnia mila to ciężki spacer po piasku. Kiedy doszedłem do końca i spojrzałem wstecz zobaczyłem na horyzoncie ciemne chmury. Wiem już z doświadczenia jak w Kalifornii pada.

Po zrobieniu kilku fotek zawróciłem i ostro ruszyłem w kierunku parkingu.

Kiedy otwierałem drzwi samochodu zobaczyłem pierwsze płatki śniegu. Po kilku minutach śnieg zaczął padać bardzo intensywnie. W krótkim czasie krajobraz był cały w pięknej bieli. Napadało kilka cali i wiedziałem, że już dzisiaj nie będzie chodzenia. Mimo wczesnej pory opuściłem park i zjechałem do Joshua Tree City. Mając internet zacząłem szukać noclegu. W blisko położonym miasteczku (29 Palmes) wynająłem pokój w Motel 6. Zjawiłem się o 14:00 i pokój był gotowy. Nawiasem mówiąc to najlepsza 6 od kilku lat a cena też ok ~138$ za dwie noce.

Mając wifi  postanowiłem popracować nad planem na najbliższe dni.

Zdecydowałem się pozostać na terenie parku przez kolejne 4 dni. Miałem szczęście bo trafiłem na jedno wolne miejsce na Black Rock Canyon Campground (14 i 15 marzec). Właśnie z tego miejsca mam zamiar zrobić moje dwie ostatnie trasy w Joshua Tree NP.

Chodzenie po parku jest dla mnie przyjemniejsze od tras wokół Palm Springs.



































   13 marzec (sobota).

W związku z weekend(em) wiedziałem, że nie będzie to dobry dzień ze względu na wszechobecne tłumy. Dlatego wybrałem dłuższą trasę i jak na tutejsze warunki trudną. Moim celem było wejście na Quail Mountain - 1772 metrów. Miała to być długa trasa ale po nudnym i płaskim dojściu do podnóża postanowiłem pójść na skróty. Umocnił mnie w tym przekonaniu człowiek, który zawrócił a jego znajomi dalej kontynuowali. Oni też skracali i w miejscach gdzie był śnieg widziałem ich ślady. Od połowy podejścia musiałem radzić sobie już sam gdyż zgubiłem trop. Oprócz tej trójki na szczycie była 5-osobowa grupa Azjatów. Byli ciepło ubrani i w rękawicach. Zapytałem czy ktoś z nich może mi zrobić zdjęcie. Odmówiono mi i zaproponowano wysłanie swoich jeśli  dam e-mail. Przemilczałem ich propozycję ale nie omieszkałem zapytać - czy już są zaszczepieni? Odpowiedzieli, że nie. Ja na to - co tutaj robicie bez szczepienia narażając innych ludzi. Nie czekając na komentarz odszedłem. To był mój pierwszy taki przypadek. Trójka Amerykanów już odeszła a ja pozostałem bez zdjęcia. Zrobiłem przerwę i po zjedzeniu kilku batonów zacząłem schodzić ale tym razem mając dobry widok z góry innym skrótem.

Wybór był dużo łatwiejszy. Bez problemów doszedłem do California Riding and Hiking Trail, którym szedłem od parkingu rano. Kontynuowałem drogę powrotną i przy skrzyżowaniu ze Stubby Springs Loop Trail dogoniłem moich znajomych.

Zamieniliśmy kilka słów i coś mnie podkusiło aby dodatkowo przejść ten loop.

Nie lubię chodzić tą samą ścieżką ale kończąc ten dzień czułem go w nogach.

Oprócz tego trasa była nudna z wyjątkiem podejścia i zejścia na górkę. Idąc pętlą miałem o wiele ciekawsze doznania. Warto było dodać te ekstra 5 mil.

Przeszedłem ~19 mil. To mój najdłuższy w tym roku dystans. Podejścia to ~2000 stóp.





























   14 marzec (niedziela).

O 7:50 rano opuściłem motel aby zdążyć do kościoła. Kościół  katolicki w 29 Palmes znajduje się w sąsiedztwie parkowego Visitor Center. Po mszy udałem odwiedziłem tą placówkę ponieważ miałem wątpliwości co do mojego planu na dzień dzisiejszy. Dzięki pomocy wprowadziłem zasadnicze zmiany. Wróciłem na drogę 62 aby wjechać do parku przez wjazd zachodni (West Entrance). Od wjazdu miałem tylko 3 mile do mojego dzisiejszego treku. Ostrzegam, trzeba parkować wzdłuż parkowej drogi, mimo że na mapie jest zaznaczony parking. Rozpocząłem od Maze Loop Trail. Doszedłem nim do Window Loop Trail i wróciłem nim do Maze. Nie zamknąłem pętli tylko kontynuowałem dalej idąc po North View. Tą ostatnią ścieżką wróciłem do auta. Z trzech pętli zrobiłem jedną wiekszą. Po pierwszych ~2 godzinach nie byłem zachwycony. Kiedy wszedłem na North View sytuacja diametralnie uległa zmianie. Czułem się ponownie w górach. Zaczęły się małe podejścia, zejścia i wspaniałe widoki na otaczające mnie piaskowce o przedziwnych i pięknych konfiguracjach. Niebo dla oczu, serca i duszy. Wczorajsze zmęczenie minęło. Nie spieszyłem się, bo nic więcej nie planowałem na dzień dzisiejszy. Jeszcze wczoraj myślałem, że przejdę kilka króciutkich tras ale strażniczka mi odradziła. Niedzielni turyści wybierają te najkrótsze. Idąc minąłem około 40 osób. Tylko dwie były bez kagańców ale jedna z nich trzymała kaganiec w ręku. Bogu dzięki planuję tu jeszcze przejść dwa szlaki i odjeżdżam dalej na południe.

Około 14:00 pojawiłem się na Black Rock Campground, na którym spędzę dwie noce. Właśnie obie moje trasy mają tutaj swój początek.





































   15 marzec (poniedziałek).

Spałem dobrze i długo. Wypoczęty i po standardowym śniadaniu (ciepła woda z cytryną i owsianka) około 9:30 wyszedłem na szlak. Na dzisiejszy dzień kolejna pętla tym razem na Eureka Peak - 1682 metry. Podejść i zejść będzie około 2000 stóp. Długość pętli ~ 10 mil. Od rana wieje i prognoza zapowiadała, że będzie tak przez cały dzień. Szło mi się dobrze mimo, że podłoże (piasek) nie sprzyjało temu. Im byłem wyżej, tym mocniej hulał wiatr. Tuż przed szczytem założyłem flisa i cienką wiatrówkę. Po wejściu na szczyt byłem ok ale brakowało mi rękawic. 

Musiałem szybko schodzić ponieważ przebywanie na górze przy tym wietrze nie należało do przyjemności. Zszedłem do siodła i zauważyłem ścieżkę na drugą, trochę niższą górkę. Nie zagrzałem tam również miejsca gdyż warunki były identyczne. Postanowiłem schodzić i gdzieś niżej zatrzymać się na krótką przerwę. Zszedłem około mili i znalazłem zaciszne miejsce. Kiedy usiadłem nadeszło małżeństwo w moim wieku, których celem był wejście na Eureka. Oczywiście na mój widok założyli natychmiast kagańce. Szczęśliwie dotarłem na camp a tu wiało prawie tak samo jak na szczytach. Zrobiło się chłodno i zamknąłem się w aucie. Pisząc te słowa zauważyłem, że zaczął prószyć śnieg. 

Dzień krótki ponieważ ze względu na halny nie mogłem pozostać dłużej na szczycie. Jest tutaj fajnie ale po 6 dniach pobytu cieszę się, że już jutro wyjeżdżam.
































   16 marca (wtorek).

Jestem w słonecznej, południowej Kalifornii a tu po raz kolejny popruszyło śniegiem. W ciągu nocy obudziłem się dwukrotnie aby włożyć na siebie dodatkową odzież. Pierwszy raz zmarzły mi stopy a drugi raz aby założyć bluzę. Szczęśliwie dotrwałem do chłodnego poranka. Oczywiście po wschodzie słońca temperatura skoczyła ostro do góry i zrobiło się przyjemnie.

Na mój ostatni dzień przygotowałem sobie wejście na Warren Peak (1555 m) i połączyłem to z Panorama Loop Trail. To tylko ~8 milowy trek ale muszę powiedzieć, że bardzo atrakcyjny. Był to mocny akcent na zakończenie mojego pobytu w Joshua Tree NP. W pierwszej kolejności postanowiłem wejść na Warren Peak a w drodze powrotnej skręciłem na Panorama Loop. Nie wiedząc o tym dokonałem trafnego wyboru ponieważ z tej strony miałem dłuższe ale łagodniejsze podejście na grzbiet górski, z którego widok był 360°. Polecam.

Wróciłem na camp parę minut po 12:00, odświerzyłem się, zjadłem lunch i wyruszyłem przed siebie z łezką w oku żegnając się z Joshua Tree NP.



























   17 marzec (środa).

Skorzystałem z rady Tomka i postanowiłem jechać dalej na południe w okolice Anza Borrego State Desert Wilderness i Anza Borrego State Park. Z autostrady I-10 zjechałem w Indio na drogę stanową nr 86. Następnie skręciłem w prawo w drogę S22. Byłem na pustyni i ze względu na czas zacząłem rozglądać się za miejscem do spędzenia nocy. W pewnym oddaleniu od drogi zobaczyłem kilka RV i postanowiłem zatrzymać się. Usypiając podziwiałem przez szybę highlandera rozgwieżdżone niebo. Kilkanaście mil dalej był hike, który miałem zamiar dzisiaj zrobić (Villager Peak). Kiedy dojechałem do tego miejsca widok był tak przygnębiający, że po krótkim zastanowieniu się ruszyłem dalej. Dotarłem do Borrego Springs. Pomyślałem, że jeśli znajdę camp albo tani motel to zatrzymam się na dwie noce. Tak prawdę mówiąc nie byłem zachwycony tym terenem i  kiedy moje poszukiwania za miejscem do spania spełzły na niczym bez najmniejszego żalu ruszyłem dalej. Droga zaczęła podchodzić do góry, czyli jazda serpentynami. Po przejechaniu najwyższego punktu zrobiło się przyjemniej. Droga była już prosta a po kilku minutach pojawiło się więcej zieleni. Kontynuowałem jazdę drogą S22, 79 i 78 do miasteczka Ramona. Tam wjechałem na drogę 67 i nią dotarłem do El Cajon.

El Cajon to już aglomeracja San Diego. Tutaj postanowiłem spędzić trzy pierwsze noce.

















   18 marzec (czwartek).

Po kilku nocach  spędzonych w samochodzie nie chciało mi się rano wychodzić z hotelowego łóżka. Na pierwszy mój trek wybrałem Iron Mountain odpowiednio go rozbudowując. Z tym wydłużeniem wyszło mi około 8.5 mili z sumą podejść 1700 stóp. Wyszedłem w kierunku szczytu. Na tej części było już sporo ludzi. Czułem się jak na autostradzie. Zrobiłem kilka zdjęć i szybko zszedłem do punktu aby kontynuować zaprogramowaną pętlę. Było kilka podejść i zejść. Jak na Południową Kalifornię dużo zieleni (przede wszystkim krzewy). Trasa w dobrym stanie technicznym miejscami trudna. Byłem na niej jedynym wędrowcą. Kolosalna różnica w porównaniu z krótką „autostradą” na szczyt. W sumie byłem zadowolony z dokonanego wyboru. Zauważyłem, że w tym rejonie mniej ludzi używa maski, mniej ludzi wystraszonych. Po południu odwiedziłem znajomych, którzy 25 lat temu przeprowadzili się z Seattle.































   19 marzec (piątek).

W dniu dzisiejszym przeszedłem trasę na El Cajon Mountain (1112 m)a przy schodzeniu wstąpiłem na trochę niższego El Capitan (1026 m). Na tej drugiej górce zrobiłem przerwę a przy okazji umilałem sobie czas rozmową z miejscową kobietą, imigrantką z okolic Frankfurtu. Jakoś tak się składa, że bardzo często znajduję wspólny język z Niemcami. 

Bardzo ciekawa i wymagająca wędrówka a jedyny mankament to, że trzeba było iść w obie strony tą samą ścieżką. W sumie przeszedłem około 12 mil a suma podejść i zejść około 4000 stóp. Nie nudziłem się, gdyż w obie strony były podejścia i zejścia. Następnym plusem było to, że szło się na kreskę czyli mimo stromizny nie było zygzaków (switchbacks). Bylo ciężko ale ze względu na ich braku trasa była krótsza. Ze względu na trudność nie było dużo ludzi (~10 ). Pogoda wyśmienita z temperaturą około 24°C.

Sporo zieleni. Przez prawie cały czas towarzyszył mi piękny zapach kwitnących na niebiesko krzewów, których nazwy niestety nie znam. Miejscowi powtarzają mi często, że trafiłem na najlepszy moment. Kilka dni temu mieli tutaj dwa deszczowe dni i dlatego wszystko rośnie oraz kwitnie. Następne deszcze będą ponoć dopiero jesienią. Był to bardzo udany dzień zakończony zjedzeniem bardzo dobrego - poleconego przez kolegę - burrito.

































   20 marzec (sobota).

Rano wykwaterowałem się z hotelu i przeniosłem się do naszej przyjaciółki z Ukrainy - Nadi, mieszkającej na obrzeżach San Diego. Nie widzieliśmy się ponad 20 lat. Zjedliśmy w atrakcyjnej restauracji lunch a popołudniu poszliśmy na 6-milowy spacer wokół jeziora. Nie wiem jak długo zostanę u Nadi ponieważ zależy to od możliwości trekkingowych. 











   21 marzec (niedziela).

Ze względu na odległość nie zamierzałem odwiedzić polskiego kościoła w San Diego. Po rozmowie z Iwoną przemyślałem to jeszcze raz i zmieniłem zdanie. Byłem bardzo mile rozczarowany. Zdziwiłem się ponieważ w tej restrykcyjnej Kalifornii msza była w środku świątyni a większość ludzi nie nosiła masek. Ksiądz również nie używał maski a w dodatku podawał komunię jak kto chciał. Dodam, że na rękę wzięły tylko dwie zamaskowane kobiety. Chwilę porozmawiałem z jednym z parafian i udałem się na mój kolejny trek. Wczoraj przygotowałem pętlę w Mission Trails Regional Park. Około 11:00 dojechałem do Old Mission Dam Trailhead, zostawiłem na parkingu samochód i ruszyłem przed siebie. Do przejścia miałem ponad 8 i 1/2 mili, suma podejść 1700 stóp. Na mojej pętli były dwie górki - North Fortuna (394 m) i South Fortuna (333 m). Z przejściem nie miałem problemów. Tylko na pierwszej 0.5 - 1 mili było sporo ludzi (niedziela). Czym dalej od parkingu tym mniej ludzi. Gdzieś tak w połowie drogi przechodząc przez kładkę miałem pierwsze w życiu spotkanie z grzechotnikiem. Nie zauważyłem skąd się pojawił. Wyglądało na to, że spotkanie zaskoczyło nas obu. Obaj spanikowaliśmy. Stanąłem na niego i w ułamku sekundy podskoczyłem i uciekłem. Byłem tak przerażony, że zastanawiałem się przez chwilę - czy zostałem ugryziony, czy nie? Wyszło na to, że nie bo nadal żyję i mam nadzieję, że grzechotnik też.






























   22 marzec (poniedziałek).

Na dzień dzisiejszy zaplanowałem kolejną pętlę w Mission Trails Regionalne Park. Do początku trasy miałem tylko około 2 mil. 

Rozpocząłem od podejścia na Cowles Mountain (485 m). Trasa uznawana jest przez miejscowych za trudną. Dla mnie jedynym mankamentem był tłum ludzi. Po wejściu na szczyt zrobiłem kilka zdjęć i wyruszyłem dalej. Przede mną był drugi, niższy szczyt (bez nazwy) - 431 metrów i trzeci - Pyles Peak (420 m). Kiedy zauważyłem, że trasa na mojej Gaia map w rzeczywistości nieistnieje zdenerwowałem się gdyż wiedziałem, że nici z zaplanowanej pętli. W związku z powyższym zrobiłem sobie na Pyles Peak 2-godzinny lunch i uciąłem ponad godzinną rozmowę z moją siostrą. Bardzo wolno podjąłem wędrówkę powrotną na parking wdając się w rozmowy z ludźmi idącymi w przeciwnym kierunku. Bardzo łatwy dzień. Przeszedłem około 6 i 1/2 mili z sumą podejść 1700 stóp.






















   23 marzec (wtorek).

Dzisiaj rozpoczynam mój 4 tydzień wędrowania. W tym czasie wypadł mi tylko jeden dzień, w którym przeszedłem mniej niż 1 milę.

Miał być Tecate Peak ale kiedy dojechałem do granicy pogoda przestała kooperować. Zaczął podać deszcz. Według prognozy miał szybko przestać ale po 30 minutach miałem dość czekania i wróciłem do aglomeracji San Diego.

Poprzedniego dnia moja sympatyczna koleżanka podpowiedziała mi abym podjechał nad Poway Lake i wszedł na Potato Chip Rock (Woodson Mountain - 878 m). Aby dołożyć kilka mil obszedłem wokół jezioro (Poway Lake Trail i Woodson Mountain Trail). Trasa jak to trasa ale ta skałka rzeczywiście bardzo ciekawa. Niestety nie wydrapałem się na nią ponieważ miałem na nogach buty, którym zbyt nie ufam (jeśli chodzi o przyczepność). Oprócz tego, wśród wchodzących widziałem tylko młodych ludzi.

Po połączeniu obu tras uzbierało się 8 i 1/2 mili oraz 2220 stóp podejść. Kolejny piękny dzień spędzony na aktywnym wypoczynku.









































   24 marzec (środa).

Wczoraj doszedłem do wniosku, że nie mam już co robić w aglomeracji San Diego. Aby przejść coś w miarę interesującego muszę odjechać trochę dalej.

Popatrzyłem na mapę i wybrałem teren w pobliżu Cuyamaca Rancho State Park. Jest tam sporo tras na większej wysokości niż te, które robiłem w okolicach San Diego. Zaplanowałem kilka ale prawie nic z moich planów nie wyszło ponieważ w miejscach, w których chciałem zaparkować auto stał zawsze znak - zakaz parkingu. Musiałem wjechać na jedyny parking przy campground (Paso Picacho). Zapłaciłem za dzień $10 i postanowiłem przejść to co możliwe. Rozpocząłem od wejścia na najwyższą okoliczną górę  - Cuyamaca Peak (1979 m). Szczyt oszpecono montując na nim dwie wieże przekaźnikowe. Z miejsca, z którego wchodziłem prowadzi na niego serwisowa, asfaltowa dróżka. Nie byłem zachwycony ale chciałem zaliczyć. Wyszło na Gaia gps ~5 i 1/2 mili (w obie strony) i ~1600 stóp podejście.

Około południa byłem z powrotem. Zrobiłem sobie półgodzinną przerwę po której wyszedłem aby zrobić pętlę. Wędrówkę rozpocząłem po płaskim Gold Straem Trail, którym doszedłem do California Hiking & Riding Trail a nim do Stonewall Peak Trail. Moim celem było dotarcie do Stonewall Peak (1707 m).

Mimo, że górka niższa o prawie 300 m od porannej miejscami wciąż leżał śnieg. Podjąłem dobrą decyzję wchodząc na nią bo to chyba najpiękniejszy szczyt na jaki wszedłem podczas tego pobytu. Wspaniały widok (360°). Niestety moja poranna góra była już w chmurach. Długość tej pętli to ~5 i 1/4 mili a podejscie ~950 stóp. Razem na dzień dzisiejszy wyszło 10 i 3/4 mili oraz ~2500 stóp podejść. Bardzo udany dzień, dobra pogoda, oczywiście ze względu na wysokość było chłodniej. Atrakcyjna droga dojazdowa z mnóstwem ostrych zakrętów.

Przejazd przez piękny teren przypominający mi Toskanię. Byłem zachwycony i moim zdaniem to jeden z najpiękniejszych zakątków Kalifornii. Polecam przejazd autostradą nr 8 w kierunku na wschód do drogi stanowej nr 79 i dalej na północ. 










































   25 marzec (czwartek).

Wróciłem do rejonu, w którym byłem wczoraj. Na dziś pętla o długości ~9 i 1/2 mili z sumą podejść ~1450 stóp. Rozpocząłem z niepłatnego parkingu przy drodze nr 79. Wszedłem na Harvey Moore Trail. Po przejściu ~3 mil kontynuowałem wędrówkę po Grass Trail (~1/2 mili) i dalej po East Mesa Fire Road. Po ~1 mili znalazłem się na Oakzanita Peak Trail. Wszedłem na szczyt, z którego bardzo szybko wyniosłem się ponieważ wiał bardzo silny wiatr. Wiedziałem, że będzie zmiana pogody a na popołudnie zapowiedziano deszcz. Starałem się nie marnować czasu gdyż z każdą minutą przybywało ciemnych chmur i było coraz zimniej. Ze względu na skostniałe palce miałem problem z robieniem zdjęć. Wróciłem na trasę, na Upper Descanso Creek Trail. Tą ścieżką dotarłem po raz drugi do East Mesa Fire Road, z której skręciłem w lewo, w Oak Trail. Z Oak Trail ponownie w lewo, w Harvey Moore Trail, którym wróciłem na parking. Udało się, nie zmokłem ale deszcz przez cały czas wisiał na włosku. Był to dzień jak nie w Kalifornii - szary i ponury. Nie spotkałem żadnego wędrowcy, chyba z obawy przed deszczem frekwencja zawiodła.

Przeszedłem 9 i 1/2 mili, podejścia ~1600 stóp. 

Kiedy dojechałem o domu zaczęło padać.





























   26 marzec (piątek).

Kiedy wczoraj szedłem spać deszcz wciąż padał. W związku z tym podjąłem decyzję, że nie robię długiego wyjazdu. Postanowiłem zrobić coś na miejscu.

Wybrałem kilkumilową (~8.5 mili), łatwą pętlę z sumą podejść tylko na ~1100 stóp. Trasa o tyle dobra ponieważ widziałem na niej tylko dwie osoby a po drugie mimo, że w pobliżu aglomeracji prawie nie było widać działalności człowieka. Rozpocząłem moją wędrówkę po Maratha Grove Trail następny to Ridge Trail a reszta nieopisana. Szedłem według Gaia App. Poczułem się nieswojo kiedy musiałem kilkakrotnie łamać przepisy by kontynuować dzisiejszy  spacer. Przed pierwszą, zamkniętą bramą zawróciłem ponieważ za nią był teren wojskowy. Zmieniłem na poczekaniu trasę na mniejszą pętlę. Ridge Trail doszedłem do dużego parkingu. Z trudem odnalazłem ledwie widoczną ścieżkę przy której był znak - nie wchodzić. Zabrnąłem już tak daleko, że nie zamierzałem się cofać a oprócz tego chciałem wejść na najwyższy punkt dzisiejszej trasy. Brnąłem dalej łamiąc kilkakrotnie zakaz wejścia. Bogu dzięki nikt do mnie nie strzelał i w jednym kawałku doszedłem do parkingu.























   27 marzec (sobota).

Kilka dni wcześniej Nadia powiedziała mi, że w sobotę chce ze mną wejść na Potato Chip - górkę na której byłem kilka dni temu. Liczyłem po cichu, że może zapomni bo wiedziałem co mnie czeka. Było lepiej niż myślałem. Dała radę. Zajęło nam to w dwie strony 4 godziny i 5 minut. Byłoby jeszcze lepiej gdyby miała odpowiednie buty i kije. 

Dzień zakończyłem chyba największym wzruszeniem podczas tej prawie miesięcznej podróży. Nadia namówiła mnie do wyjazdu na party. Jej znajomy, polskiego pochodzenia organizował urodziny dla jednej ze swoich znajomych.

Adaś jest niesamowitym facetem. Jest synem polskich imigrantów urodzonym w Chicago. Ma 35 lat i mówi poprawnie po polsku. Dom z dużą działką odkupił od rodziców. Od roku mieszka z nim młodsza siostra wraz ze swoim mężem. Pracuje z domu jako software engineer. Od swojej pracy bardziej kocha muzykę. Komponuje i pisze teksty Od kilku lat co 1-2 miesiące organizuje party z muzyką na żywo. W ostatnim roku były obostrzenia związane z tzw wirusem  i aktywność towarzyska zamarła. Bogu dzięki ludzie mają dosyć i coraz częściej mają w d...e obowiązujące przepisy. Zna wielu miejscowych muzyków którzy tworzą tzw garage bands (coś na wzór jam session) dla siebie i innych uczestników. Trafiłem dobrze bo grali muzykę z lat mojej młodości. Pytałem go co na to sąsiedzi. Jak dotąd nie ma z nimi problemu a duża z pasem zieleni działka wycisza muzykę i hałasujących pijanych gości. Nie wypadało mi zapytać od jak dawna porusza się w wózku inwalidzkim. Wygląda na to, że od wielu lat. Po krótkiej wstępnej konwersacji polubiłem tego wielkiego człowieka z całym moim sercem. Jest niesamowicie ciepłym, sympatycznym, mądrym i miłym facetem. Pisząc te słowa znów mam łzy w oczach. Znaleźliśmy czas na dłuższą pogawędkę. Na moje pytanie - po co to robi, po co zaprasza często nieznanych sobie ludzi? Łagodnie się uśmiechnął i powiedział, że ludzie tego potrzebują, potrzebują siebie nawzajem szczególnie w tym trudnym okresie. Widząc uśmiechnięte, szczęśliwe  twarze uczestników on czuje się lepiej, a tego bardzo potrzebuje. Obserwowałem go z boku i zawsze widziałem uśmiechniętą buzię. Pokazał mi cały dom w tym kącik muzyczny i bibliotekę. Wzruszony do łez pożegnałem tego wielkiego człowieka. Na koniec powiedział mi ze smutnym uśmiechem na twarzy, że zazdrości mi obcowania z górami życząc udanych wędrówek. 













   28 marzec (niedziela).

W nocy przejrzałem raz jeszcze mapę zastanawiając się gdzie jeszcze mogę pójść. Nie znalazłem nic ciekawego i postanowiłem jutro rano rozpocząć podróż powrotną do rodzinnego gniazda.

Bezpośrednio po mszy w kościele polskim pojechałem do Tecate aby zrobić ostatni trek na Tecate Peak. Wszytko szło zgodnie z planem. Odnalazłem drogę dojazdową i ... wjechałem nią na sam wierzchołek góry (1183 m). Nie mogłem odnaleźć parkingu i tak sobie wolniutko jechałem aż znalazłem się na szczycie. Zniechęciła mnie ta droga i nie miałem ochoty wchodzić nią. Wybrałem ryzykowny wariant jazdy autem. Z powrotem zdecydowałem się na skrót i popełniłem błąd ponieważ ten skrót był w opłakanym stanie. Kilkakrotnie wychodziłem z pojazdu aby zadecydować czy kontynuować jazdę, czy starać się gdzieś zawrócić. Nie chciałem uszkodzić samochodu i miałem duży ból głowy. Szczęśliwie dowlokłem się do drogi nr 94, którą wróciłem do San Diego. 

Polecono mi tą górę ale uważam ją za totalną porażkę i odradzam wchodzenia a nawet wjeżdżania na nią. Gra nie warta świeczki. Widać z niej doskonale stalową ścianę graniczną oraz miasto Tecate (Meksyk) i górzyste tereny przygraniczne po obu stronach „płotu”. I pomyśleć, że jechałem w to miejsce dwa razy (poprzednio padał deszcz). Jutro rano rozpoczynam jazdę do domu.