Thursday, November 5, 2020

WAKACJE Z IWONĄ.

 Utah, Arizona, Utah. Jesień 2020.


   27 września rozpoczęliśmy naszą wakacyjną przygodę. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy w tą długą podróż Toyotą Highlander. Jest ona większa i o wiele wygodniejsza na długie podróże. Iwona wraca 10/10 do domu a ja zostaję (być może) do końca miesiąca. Zamierzając przemieszczać się z miejsca na miejsce dobrze będzie jak będę miał do dyspozycji samochód. Prawdopodobnie (od czasu do czasu) będzie mi służyć jako sypialnia. Śpiąc w aucie będę miał wygodniej niż w jednoosobowym namiocie.

   Pierwszy postój wypadł nam w Twin Falls Idaho. Po spokojnej nocy postanowiliśmy zatrzymać się na chwilę nad pięknym wodospadem (Shoshone  Falls) a potem już napierka do Bryce Canyon. Mam sentyment do tego parku i chętnie tam powracam. Nasz pobyt w tym uroczym zakątku utrwaliłem na zdjęciach. Szanowna małżonka miała okazję podziwiać dzieło Boże, ale tym razem z dołu. Następny etap naszej podróży to pobyt w Kanab. Liczyłem, że może tym razem szczęście dopisze i wygram permit na wędrówkę do wymarzonego miejsca jakim jest dla mnie The Wave. Niestety, szczęście nam nie dopisało ale byliśmy w tym samym rejonie i przeszliśmy kilka dobrych mil przepięknym kanionem - Buckskin Gulch. Dla mnie była to już druga wizyta w tym prześlicznym miejscu

Chętnie powrócę tutaj z namiotem aby przejść całość. Dzień wcześniej byliśmy w parku stanowym a atrakcją w nim są potężne wydmy piaskowe (oczywiście koloru czerwonego).

   Po Kanab miała być Sedona ale ze względu na weekend nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego mieszkania. Z konieczności zatrzymaliśmy się na dwie noce we Flagstaff. Skorzystałem z okazji i w sobotni poranek wszedłem na najwyższy szczyt stanu Arizona - Humphrey Peaks (~3650 metrów). Flagstaff to jedno z większych miast Arizony poza aglomeracją Phoenix. Leży na wysokości ~2000 metrów. 

   W niedzielne popołudnie zameldowaliśmy się w Sedona. Dla mnie to najpiękniejsze miasteczko w US. Na dodatek wynajęliśmy najpiękniejsze mieszkanie. Nie skłamię mówiąc, ze lokum było najlepsze ze wszystkich airbnb w jakich do tej pory mieszkałem. Odpoczywaliśmy czynnie i kiedy upały pozwalały wychodziliśmy na krótsze lub dłuższe wędrówki. Min. przeszliśmy West Fork Trail, Doe Mountain, Devils Bridge i kilka innych.

   Tucson to miejsce, w którym zakończyliśmy wspólne wakacje. Żona wracała samolotem do domu a ja miałem zamiar kontynuować pobyt w słonecznej i gorącej Arizonie a później wrócić do Utah.

Niestety, ze względu na upały nasza aktywność zmalała. Odwiedziliśmy obie części Saguaro National Park i usiłowaliśmy wjechać na jedną z wyższych górek w okolicy Tucson i trochę tam pochodzić (Mount Lemmon). Niestety ze względu na czerwcowy pożar drogę na szczyt zamknięto na wysokości ~8500 stóp. Wjeżdżając widzieliśmy opuszczone szlabany na leśne drogi i ścieżki. Zamknięto, ale nie wiem dlaczego? Pożar był przecież w czerwcu. No cóż, żyjemy w czasach, w których przeciętny zjadacz chleba nie jest w stanie się w tym wszystkim połapać.

   W sobotę 10 października odwiozłem moją małżonkę na lotnisko i pozostałem sam. Nasze wspólne wakacje były bardzo udane. Było mi smutno jak nigdy dotychczas i najchętniej udałbym się w drogę powrotną.

W niedzielny poranek miałem rozpocząć moją 3-dniową wędrówkę we wschodniej części Saguaro National Park. Do ostatniej chwili wahałem się - iść, czy nie. W końcu za namową Iwony zrezygnowałem. Wędrówka po pustyni w temperaturze powyżej 40° nie byłaby przyjemnością.

Postanowiłem wracać na północ. W drodze powrotnej wstąpiłem na mszę św w polskim kościele w Phoenix. Podbudowałem się na duchu widząc rodaków mających zdrowe podejście do wirusa strachu.

Na noc zatrzymałem się na parkingu supermarketu Walmart w Cottonwood i przespałem się w samochodzie. Rano po śniadaniu wyruszyłem w godzinną podróż do Sedona. O 8:00 zacząłem krótką wędrówkę na Cathedral Rock. Po kilkudniowym lenistwie byłem głodny gór i chodzenia po nich. Postanowiłem zrobić jeszcze jeden trek. Wybrałem Wilson Mountain Trail (2137 metrów), z dobrym widokiem na Sedona. 

Po zakończeniu treku postanowiłem zaryzykować i przenieść się do Grand Canyon. Odwiedziłem biuro (Backcountry Office), które zajmuje się wydawaniem pozwoleń na przebywanie na camps w kanionie. 90% pozwoleń dzielą lub losują na cztery miesiące przed datą wyjścia. Pozostałe 10% dają na następny dzień tym, którzy są pierwsi danego dnia w kolejce.

Ze względu na panikę biuro jest zamknięte. Zamknięta jest również parkowa informacja turystyczna. Trudno spotkać żywego rangera (praca państwowa). Są tylko w kioskach wpuszczających turystów na teren parku i pobierają opłatę.

Na drzwiach biura jest ogłoszenie jak można starać się o pozwolenie. Trzeba wysłać e-mail z danymi osobowymi, numer telefonu i plan wędrówki z wybranymi campingami.

Na ternie parku nie znalazłem miejsca do spania. W aucie też nie można. Wróciłem do Flagstaff z myślą spania na parkingu Walmart.

Niestety, na moich oczach jeżdżący po parkingu security guard kazał się wynosić innemu bezdomnemu. Za namową Iwony wynająłem pokój w hotelu. Przed pójściem spać wysłałem e-mail z prośbą o permit na spanie w Grand Canyon.

Następnego dnia nie rozstawałam się z telefonem. Cały czas był w zasięgu ręki...,  bo jeśli zadzwonią i nie odbierzesz to twoja szansa na permit przepadła. A ja czułem, że telefon zadzwoni. Nie spiesząc się zbytnio musiałem opuścić hotel. Kiedy byłem gotowy wyruszyć przed siebie zadzwonił. Aby nie przynudzać, dostałem permit na dwie nocy na Indian Garden camp. Camp nie był w moim planie. Musiałem wziąć co mi dali. Będę tak kombinował aby zobaczyć jak najwięcej. Jutro tzn w środę 14 października schodzą do kanionu.

























J


















































































Środa (14/10/20).

   Wędrówkę zacząłem późno  bo do przejścia miałem tylko ~4 1/2 mili. Moja dzisiejsza trasa nazywa się Bright Angel Trail. Doszedłem nią do Indian Garden Camp. Przez cały czas zygzakami w dół. Już trochę czasu upłynęło kiedy szedłem z pełnym wyposażeniem i muszę powiedzieć, że po dojściu na camp czułem się zmęczony i obolały. Camp jest super a kiedy doszedłem było pusto. Każde stanowisko ma zadaszenie, piękny stolik z ławami, metalowy wieszak na plecak(i) i fajną metalową skrzynię, w której należy przechowywać jedzenie i wszystko co ma zapach.

Już przy wejściu na camp natknąłem się na ranger i wdałem się z nią w przyjacielską rozmowę. Spróbowałem raz jeszcze zmienić mój jutrzejszy camp z Indian Garden na Bright Angel. Zadzwoniła gdzie trzeba ale nie mieli nic do zaoferowania. Powiedziałem, że jest ok i dalej gadaliśmy o swoich trekingowych doświadczeniach. Poleciłem jej kilka tras i ona mnie. Przerwał nam 78 letni wędrowiec, którego kolega zasłabł schodząc na camp. Zaoferowałem swoją pomoc, że mogę podejść i wziąć plecak. Zero reakcji. Myślę, że wyłapał mój akcent i dlatego totalnie mnie zignorował. Na takich mówimy tutaj - red neck. Tuż przed zmrokiem przyszła renger aby sprawdzić mój permit. Zapytała - czemu nie rozbijam namiotu. Odpowiedziałem, że mam tylko jedną parę kiji i jak rozbiję namiot to nie będę miał na jutro, na trek do Colorado River. Zaoferowała mi swoje ale ja zapytałem - co sądzi o spaniu na stole. Powiedziała, że wiele raz tak spała. Doradziła abym wyruszył jutro przed wschodem słońca i włożył  wszystkie swoje rzeczy do skrzyni na jedzenie. 

Cóż mogę powiedzieć o wrażeniach. Tego opowiedzieć się nie da. To trzeba zobaczyć na własne oczy, to trzeba przeżyć. Ponoć tylko 1% odwiedzających ten park schodzi do Colorado River. Reszta podziwia z góry nie zdając sobie sprawy co tracą. Moim zdaniem tracą 90% uroku i piękna.









Czwartek (10/15/20).

  Po nie najlepiej przespanej nocy o 6:30 wyruszyłem w dół kanionu. Rok temu nie doszedłem do końca z braku czasu.

Tym razem plan zrealizowałem w 100%.

Tak, było warto i mam zamiar tutaj powrócić na dłużej niż 3 dni. To cudo natury warte jest każdej kropli potu. Przeszedłem ~12 mil (~20 km). Droga powrotna na camp już w żarze lejącym się z błękitnego nieba. Po południu rozmyślałem nad drogą powrotną bo nie miałem ochoty wracać Bright Angel Trail. Jest ścieżka łącząca ten szlak z drugim (South Kaibab Trail). Zadecyduję po rozmowie z ranger. Jeśli zmienię,  to długość odcinka podwoi się do ~10 mil. Na tej nowej trasie jest zero wody.
























Piątek (10/16/20).

   To już nie pierwszy raz kiedy rangers starli się wpłynąć na moją decyzję. Tym razem oboje skrytykowali mój zamiar wydłużenia trasy i powrót na górę po South Kaibab Trail.

Taka ich praca, chcą mieć jak najmniej problemów na podległym sobie terenie.

Oczywiście, wysłuchałem ich opinii ale wraz zrobiłem swoje.

W nocy zaczęło mocniej dmuchać a ja musiałem zejść ze stołu aby skorzystać z toalety. Po powrocie z toalety stół był pusty. Wiatr, w porywach, był bardzo silny ale Bogu dzięki materac i śpiwór nie pofrunęły daleko.

O 6:15 rozpocząłem wędrówkę w kierunku Colorado River. Po przejściu około 0.5 km po Bright Angel Trail skręciłem w prawo w Tonto Trail. Tym szlakiem doszedłem do South Kaibab Trail. Od camp do tego miejsca mój gps pokazał, że przeszedłem 4.5 mili. Przede mną była wspinaczka na wysoki brzeg kanionu do South Kaibab Trailhead. Dawałem ostro do przodu mijając po drodze dziesiątki turystów schodzących nad rzekę. Czym bliżej końca mojej wędrówki tym więcej ludzi pragnących zejść chociaż 0.5 - 1.5 mili. Ze względu na wczesną porę spotykałem tylko schodzących. Szczęśliwe dotarłem do przystanku autobusów komunikacji parkowej. Przeszedłem ~9 mil w czasie 4 godzin i 10 minut. Uważam, że dokonałem trafnego wyboru trasy bo miałem okazję poznać obie „autostrady”. South Kaibab to krótsza droga do Phantom Ranch ale bardziej stroma. Wędrówka po Tonto Trail była wielką przyjemnością. Na tej trasie nie spotkałem żywego ducha bo 99% korzysta z „autostrad”. Być może, jak wystarczy życia i zdrowie pozwoli to będę chciał przejść dłuższy odcinek tej trasy schodząc z Hermit Point i wyjść na Kaibab.

Autobusem dojechałem do zamkniętego na cztery spusty Visitor Center. Potrzebowałem dojechać do wioski gdzie przy Backcountry Office na parkingu D pozostawiłem auto.

Niestety, ze względu na śmiertelnego wirusa autobusy linii niebieskiej nie kursują. Niepocieszony musiałem zarzucić plecak na ramiona i przejść kolejne dwie, bardzo długie mile. Wsiadłem do auta i nie spiesząc się przed zmrokiem dojechałem do Kanab.

Loteria na THE WAVE to główna przyczyna, że ponownie postanowiłem zatrzymać się w tym miasteczku.


























Sobota (10/17/20).

   Głównym punktem dzisiejszego dnia była loteria na The Wave. Loteria jest o 9:00 ale przyjmowanie aplikacji rozpoczynają o 8:30. Składając ją otrzymujemy numer i ten numer musimy zapamiętać. Przed rozpoczęciem losowania będą czytać numer a my podajemy imię i nazwisko. Już od rana byłem optymistycznie nastawiony. Kiedy na mojej aplikacji ranger napisał numer 54 to powiedziałem do niego, że dziś będzie mój czas ponieważ nawet ten numer za tym przemawia (54, to mój rok urodzenia). Pierwsza kostka to numer 32. Druga kostka 54. Czułem, że tak się stanie ale mimo to nie mogłem uwierzyć. Losują 10 miejsc. Największe szanse są wtedy kiedy losujący jest jeden. Numer 32 to samotny Brazylijczyk a potem ja. Pozostało 8 miejsc.

Niestety trzecim wygranym był Meksykanin, którego grupa liczyła 6 osób (6 to max). Zostały tylko dwa miejsca. Wygrał starszy Amerykanin dla siebie i żony.

Po losowaniu wydano nam pozwolenia , 7-dolarowa opłata i krótka pogadanka informacyjna. Na koniec zapytałem prowadzącego o jakąś krótką trasę na resztę dzisiejszego dnia. Polecił mi Mansard Trail, który w obie strony liczy około 5.2 mili. Zrobiłem jak powiedział ale nie byłem zachwycony wyborem.















Niedziela (10/18/20).

   Bez kłopotów dojechałem do miejsca, z którego rozpoczyna się The Wave.

Ostatni raz byłem na tym parkingu z Iwoną i z tego miejsca zaczęliśmy Buckskin Gulch Trail. Przez pierwsze pół mili oba szlaki prowadzą tą samą ścieżką. Po przejściu tego odcinka The Wave odbija w prawo i lekko podchodzi do góry. Pierwsza połowa  jest bardzo łatwa do nawigacji bo idziemy wydeptaną ścieżką i śladami tych, którzy byli tutaj przed nami. Gdzieś tak w połowie nie ma już oznaczeń i nie ma ścieżki. Idziemy najczęściej litym kamieniem. Każdy z uczestników na spotkaniu po loterii dostał mapkę z topograficznymi zdjęciami na jakie punkty krajobrazu kierować się. Ja korzystałem z Gaia app. Załadowałem trasę i dodatkowo włączyłem recording bo wiedziałem, że będę tam się kręcił przez kilka godzin. 

Bez problemów nawigacyjnych dotarłem do celu ale była tam już jakaś para więc poszedłem dalej i wyżej. Kiedy po 3 godzinach wróciłem do miejsca kulminacyjnego byli tam wciąż moi znajomi z losowania, czyli Marcus z Brazylii i Rey z Meksyku z żoną. Wszystkim nam bardzo się to miejsce podobało. Pogadaliśmy, porobiliśmy trochę zdjęć i czas było myśleć o powrocie. To był mój najatrakcyjniejszy dzień w obecnej wyprawie. Jestem pewny, że zdjęcia nie są w stanie oddać tego unikatowego piękna. To miejsce trzeba zobaczyć na własne oczy. W drodze powrotnej spotkałem pana, który pojawił się z nikąd, z listą w ręku i grzecznie zapytał o moje nazwisko. A już myślałem, że nie sprawdzają. Przepełniony radością dzisiejszych doznań już bez problemów wróciłem do Kanab. Będąc w łóżku zadałem sobie pytanie - dlaczego nie oznaczą tej trasy cairns (piramidki stawiane z okolicznych kamyków i kamieni)?







































Poniedziałek (10/19/20).

   Powoli będę przemieszczał się na północ w rejon Moab. Opuszczając Kanab nie miałem planu gdzie będzie mój następny postój. Moją 5-dniową wędrówkę po Canyonlands zaczynam 26 października. Mam więc sporo dni do zagospodarowania. Po przejechaniu kilku mil przyszło mi do głowy aby wstąpić do Zion NP. Miałem to w planie ale z rezerwacją camps. Niestety, to szczyt sezonu i wszystko zajęte już od dawna. Mimo to postanowiłem wstąpić i przejść kawałek (4-5 mil one way) West Rim Trail. To też nie wyszło ponieważ nie byłem w stanie zaparkować auta. Pokręciłem się przez 45 minut po parkingu i widząc wszędzie tłumy ludzi bez żalu opuściłem Zion. Mając problemy z kręgosłupem i chyba z przepukliną (skutki uboczne z Grand Canyon) postanowiłem ponownie zatrzymać się w hotelu. Sprawdziłem opcje i zdecydowałem, że kilka dni mogę pochodzić po trasach Capitol Reef National Park. Najlepsza lokacja na zatrzymanie się to malutkie miasteczko Torrey. Sprawdziłem ceny i wiedziałem, iż tutaj nie zostanę. Odjechałem 8 mil i już było dużo taniej. Unikajcie proszę Torrey jak ognia.
















Wtorek (10/20/20).

     Dzień jest niby dłuższy ale słońce wstaje później. Pomiędzy Utah a Arizona jest jedna godzina różnicy. Arizona jest jedynym stanem gdzie nie mają czasu letniego. Raniutko było -1°C. Na przedpołudnie zaplanowałem krótki trail - Chimney Rock Loop. To tylko około 4 mil i 900 stóp podejścia i zejścia.

Jeszcze nie było upalnie więc szedłem na długo i bez plecaka. Po przejściu muszę przyznać że trasa podobała mi się.

Nie czułem się jeszcze najlepiej ale zauważyłem pewną poprawę.

Postanowiłem zrobić sobie krótką przerwę, odwiedzić visitor center, wziąć mapy i zrobić przejażdżkę po Scenic Drive Road (7 mil w jedną stronę). Po lunchu planowałem jeszcze przejść dwie krótkie trasy. Zmieniłem zamiar i przeszedłem Grand Wash w połączeniu z podejściem na Cassidy Arch.

Grand Wash to łatwa trasa prowadząca głębokim i czasami wąskim kanionem. Tak mi się ta wędrówka podobała, że przegapiłem podejście na Cassidy Arch. Dodatkowo przeszedłem nie mniej niż jedną milę. Odnalazłem trasę prowadzącą do łuku (chyba tak to będzie po polsku). Tym razem miałem plecak, sporo wody i kije. Myślę, że temperatura była w granicach 26-29°C. Podchodząc czułem się coraz lepiej. Nagrodą za dzisiejszy trud były przecudne widoki. Po dojściu do celu dziękowałem Stwórcy i ze wzruszenia popłakałem się. Kolejny cudowny i pełen niezapomnianych wrażeń dzień.

Przeszedłem ~ 12 mil.

























Środa (10/21/20).

   Jest to bardzo kosztowna wyprawa ze względu na ceny hoteli. Muszę z tym skończyć bo będę totalnie pod kreską. Wokół jest pełno terenu należącego do rządu i biwakowanie na nim jest legalne i bezpłatne. Trzeba rozbić się lub zaparkować co najmniej 150 stóp od drogi. Bardzo wielu turystów korzysta  z tej możliwości. Nie planuję spania w namiocie ale w aucie. Ta opcja jest wygodniejsza i cieplejsza. Trzeba pamiętać, że w nocy temperatura spada poniżej zera. Na dzień dzisiejszy miałem wybór - 3 krótkie trasy albo jedna dłuższa. Wybrałem tą drugą opcję.

Postanowiłem przejść Rim Overlook Trail i kontynuować do Navajo Knobs. W sumie będzie to 9 i 1/2 mili z podejściem 1620 stóp i takim samym zejściem. To ponoć najtrudniejsza trasa w całym parku. Najwyższy punkt to rozsypujący się szczyt Navajo Knobs o wysokości 6979 stóp (2127 m). Trasa startuje z tego samego parkingu co Hickman Bridge. Ta druga jest dla leniuchów i z masą odwiedzających. Na Navajo Knobs doszło do celu około 10 osób i może drugie tyle zakończyło wędrówkę na Rim Overlook. Kolejny udany i pełen wrażeń dzień.






















Czwartek (10/22/20).

   Noc spędziłem w samochodzie. Wyspałem się lepiej niż w hotelu. Jestem bardzo zadowolony, że wróciłem do mojej skromnej, podróżniczej rzeczywistości. Zauważyłem, że życie skromnie, w spartańskich warunkach sprawia mi przyjemność. Uświadamia mi, jak niewiele potrzebujemy do tego aby egzystować. Śniadanie zjadłem przy Ranger Station ponieważ w miejscu, w którym spałem wiało jak cholera i nie można było zagotować wody. Przy okazji zapytałem co mi na dzisiaj polecą. Już kolejny ranger polecał mi aby przejść trasą Frying Pan Trail. Trasa ta dochodzi do Cassidy Arch Trail. Nie wiedziałem, czy zechce mi się pójść pod łuk jeszcze raz ponieważ byłem tam przedwczoraj. Kiedy byłem już tak blisko postanowiłem, że wpadnę na chwilkę. Trasa liczy 4.3 mili w jedną stronę. Poszedłem na całość. Muszę przyznać, że to był good hike. Wróciłem zmęczony ale nie padnięty i po spóźnionym lunchu chciałem ponownie rozruszać stare gnaty. Z tych co mapka parkowa podaje jako trudny (ciężki) pozostał mi jeszcze jeden trek o długości całkowitej 3.8 mili różnicą elewacji 1080 stóp. Jest to Old Wagon Trail Loop. Totalna porażka i nuda. Wiedziałem co mnie czeka ale wraz wolałem to, niż siedzieć bezczynnie na czterech literach. Jak na osobnika mającego  problemy zdrowotne, 12.5 mil to niezły dystansik.

Dla tych, którzy mają zamiar odwiedzić ten piękny park polecam zrobić to w porze roku kiedy temperatura jest znośna. Jest sporo ludzi ale nie tyle co w tych bardziej znanych. Polecam poświęcić 3 dni na treking. Proszę nie patrzeć co podaje parkowa mapka. Trasy, które zrobiłem nie zasługują na miano ciężkich. Do Cassidy Arch można podjechać bardzo blisko i zrobić tylko 1.7 mili. Ja wybrałem dwie opcje dłuższe przez Grand Wash i tą dzisiejszą (Frying Pan).

Myślę sobie, że był to najciekawszy trek ponieważ bardzo urozmaicony z dwukrotnym podejściem i z dwukrotnym zejściem. Pamiętajcie, na krótkich trekach są tłumy. Te, dłuższe są mniej popularne i najczęściej widziałem na nich mniej niż 10 osób.



























Piątek (10/23/20).

   W związku z tym, że zrobiłem co chciałem czas na przenosiny w nowe - stare miejsce. Jestem już w Moab gdzie znajdują się dwa kolejne parki narodowe. Bardzo znany Archers NP i wciąż niedoceniany Canyonlands NP.

Ten drugi z mniejszą ilością ludzi i lepszymi warunkami do chodzenia, szczególnie część The Needles. Właśnie tam zamierzam spędzić kilka dni.

Jadąc w kierunku Moab po drodze wstąpiłem aby przejść się do poleconego mi Burro Wash Slot Canyon. Startuje się do niego z przydrożnego parkingu a Burro jest na terenie Capitol Reef NP. Koniec 3.4 milowego odcinka wyznacza kilka potężnych kamieni blokujących dalszą wędrówkę. Była to niesamowita przygoda. Były miejsca, które trzeba było przechodzić w pozycji półleżącej. Był moment kiedy chciałem zawrócić. Trzy metrowy, wąski uskok który pokonałem zapierając się plecami o jedną ze ścian a ręce i nogi pracowały na drugiej, (pionowej). Bałem się o powrót, ale mając już doświadczenie nie było to takie trudne. Bardzo fajna przygoda dająca dużą porcję adrenaliny.

Na 3 mile przed Moab rozpoczął się potężny trafic. Przejazd tego odcinka zabrał mi godzinę. Trwa przebudowa drogi numer 191.































Niedziela (10/25/20).

   Sobotę totalnie przebimbałem. Późno opuściłem teren federalny, na którym spędziłem noc z postanowieniem, że jednak przejadę się po Arches NP. Po drodze wstąpiłem na drobne zakupy a w parkowym  Visitor Center uzupełniłem zapas wody. W Arches tłumy ludzi a na moją ulubiną część (Devils Garden)  nie wpuszczono mnie ze względu na brak parkingu. Przy wyjeździe z parku zauważyłem, że na 3 godziny zamknięto wjazd do niego. W Moab podobnie. Wszędzie tłumy i kolejki. Dlatego też już dziś wynoszę się z Moab i jadę w kierunku Canyonlands. Nie zawsze wszystko pracuje tak, jak byśmy chcieli. Szczęśliwie dojechałem do Canyonlands (The Needles). Chcąc być uczciwym w visitor center powiedziałem, że nie sądzę, że będę w stanie nieść wodę na 5 dniowy treking. Miła Ranger udzieliła mi bezcennych informacji ale powiedziała też, że jeśli mam rezerwacje na camps to mam na nich spać a nie w samochodzie. W związku z tym, że do parku wjechałem wcześnie i w dodatku w niedzielę przedstawiła mi inną opcję. Powiedziała - skoro możesz chodzić dłuższe dystansy weź sobie jeden z camp „A” i z niego rób dniowe trasy. 

W międzyczasie usłyszałem, że będzie załamanie pogody. Ma padać, w nocy ma padać śnieg i temperatura może spaść do 18° F (-8° C). Postanowiłem podjechać na camp „A” i zobaczyć czy jest coś wolnego. Camp A to chyba  ~15,20 stanowisk. Byłem bardzo zdziwiony kiedy zobaczyłem, że większość z nich zwalnia się dzisiaj. Jako emeryt mam 50% zniżki i za dzień pobytu płacę $10.

Nie zastanawiając się wykupiłem pobyt na 6 dni. Niestety, w związku z tym, że skasowałem moją rezerwację internetową na dzień przed rozpoczęciem wędrówki nie będzie zwrotu $30. Jak to się mówi - pal go licho!

Camp A działa na zasadzie - first come, first serve (kto pierwszy ten lepszy).

Jest na nim woluntariusz, który pilnuje porządku. Gdy tylko zaparkowałem auto pojawił się i zapytał czy wiem, że przez kilka dni będzie bardzo zimno i czy będę  spał w namiocie? Porozmawialiśmy chwilę ponieważ przed zmianą pogody chciałem zrobić jakiś trek. Na pierwszy ogień wybrałem przejście  z parkingu do Peekaboo Springs. Niestety, to przejście tam i z powrotem tą samą trasą. Całkowity dystans 10 mil (16 km). 

Wyruszyłem tuż przed 11:00 by wrócić na parking o 14:30. Kiedy doszedłem do źródeł wziąłem krótką przerwę i widząc zbliżające się chmury. Narzuciłem ostre tempo. Wychodząc nie spodziewałem się, że pogoda może tak szybko się zmienić. Ranger powiedziała, że późnym popołudniem.

Miałem na sobie szorty i Tshirt. Kiedy byłem około .5 mili przed parkingiem zaczął kropić deszcz. Zaciągnęło i leje. Ponoć w nocy deszcz ma się zmienić w śnieg. Co do trasy to muszę przyznać, że nie spodziewałem się takich wizualnych atrakcji. Teren przepiękny i nie do opisania. Po prostu, kolejne cudo natury. Nie do uwierzenia co z piaskowcem może zrobić na przestrzeni milionów lat słońce, woda i różnica temperatur i oczywiście dodatek żelaza.

19:00. Rzeczywiście, pada śnieg. Mam nadzieję, że szybko zniknie ponieważ nie jestem przygotowany na zimowe chodzenie. Jak ja się cieszę, że poświęciłem $30 i zamiast gnieść się w przysypanym śniegiem jednoosobowym namiocie siedzę sobie wygodnie w Highlander i sączę Canadian Whisky. Od lat była w samochodzie i w końcu przydała się. 

Odcięty od świata, siedząc na lekkim rauszu w ciepłym aucie i słuchając Tadeusza Nalepy - Dbaj o miłość. Wokół kompletna cisza..., o Boże jaki ja jestem szczęśliwy. 



 






















Poniedziałek (10/26/20).

   Śnieg sobie pruszył do północy a potem pokazały się gwiazdy. Mimo spania w aucie noc nie należała do ciepłych. Jak zwykle obudziły mnie zmarznięte stopy.

Rano zimno jak cholera. Jutro ma już być trochę cieplej. Nie wiedziałem co robić. Śnieg i mróz to nie są czynniki sprzyjające samotnej wędrówce w nieznanym terenie, w którym trasy oznaczone są cairns (piramidkami). Przed śniegiem spadł deszcz i szybko chwycił mróz. Do godziny 10:00 myślałem - co robić?

W końcu postanowiłem, że muszę się trochę przejść. Podjechałem szutrową drogą 3 mile do Elephant Hill Trailhead. Droga prowadzi dalej ale trzeba mieć specjalne pozwolenie. Ja bym nie nazwał tego drogą. W każdym bądź razie postanowiłem przejść się tą drogą. Przedtem jednak wdałem się w rozmowę z facetem, z jego 95 letnim ojcem i żoną. Powiedzieli, że ranger (rozmawiałem) przesadza i napewno nie jest tak źle aby rezygnować z wędrówki. Oni robią dziś tylko 5 mil. Byłem zafascynowany 95-latkiem, który oprócz chodzenia wciąż jeździ samochodem i na nartach (lepiej zjeżdża jak chodzi).

Wyszedłem na drogę ale po 10 minutach zawróciłem i wszedłem na trasę, którą poszła moja trójka (Elephant Hill Trail). Na początku trochę się pogubiłem bo przesypane śniegiem piramidki nie były dobrze widoczne. Według Gaia zszedłem z trasy ale para, która mnie dogoniła i która miała zamiar zrobić Druid Arch twierdziła, że idziemy dobrze. Ja jednak dałem wiarę mojemu gps i zawróciłem. Odnalazłem właściwy szlak i pomyślałem, że skoro inni robią coś konkretnego to i ja mogę spróbować. Obrałem kierunek na Druid Arch.

Do przejścia w obie strony 11 mil. Ostatnie 1/4 mili w dzisiejszych warunkach nie było bardzo bezpieczne. Miałem nawet zamiar zawrócić ale spotkałem człowieka schodzącego, który powiedział, że najgorsze jest już za mną. 

On, nie wszedł na platformę, z której jest najlepszy widok na Arch a ja zaryzykowałem i zrobiłem co trzeba. Ogólnie jestem zadowolony z wyboru. To ponoć jedna z najbardziej atrakcyjnych tras w parku.





























Wtorek (10/27/20).

   Na dzisiaj zaplanowałem zrobienie pętli (loop). Pierwsze 2.6 mili szedłem trasą, którą wędrowałem w niedzielę (Squaw Canyon Trail i Peekaboo Trail).

Potem odbiłem w prawo w Lost Canyon Trail. To chyba najmniej odwiedzany odcinek wynoszący 3.3 mili. Wędrowałem nim w warunkach zimowych czyli śnieg i niska temperatura (z braku słońca). Nagrodą za te niesprzyjające warunki były niesamowite widoki. Po długim i pochyłym podejściu znalazłem się w miejscu, z którego był przepiękny widok 360°. Zrobiłem krótki film i zdecydowałem się na przerwę. Zacząłem zejście do Big Spring Canyon. Z Lost Canyon Trail wszedłem ponownie na Squaw Canyon Trail i po przejściu ~1 mili wszedłem na Big Spring Canyon Trail. Idąc po nim (nudny) doszedłem do parkingu. Zrobiłem 11 mil. Planowałem wyjść wcześniej ale na parkingu spotkałem moich znajomych z dnia wczorajszego. W pierwszej chwili poprosiłem starszego Pana o zgodę na wspólne zdjęcie a potem była rozmowa. W sumie trek rozpocząłem o 10:40 by wrócić do punktu wyjścia o 15:40. Kiedy podjechałem na mój camp przetarłem oczy ze zdumienia. Na podjeździe stało auto a na jednym z miejsc (są dwa) stał już namiot. Na stole stos rzeczy. Po moim miejscu kręciło się dwóch facetów (czarny i biały). Sprawdziłem raz jeszcze czy to napewno mój camp. Na słupku przy podjeździe widniał jak byk numer 9. Otworzyłem okno i grzecznie powiedziałem pokazując na słupek, że to moje miejsce i mam je zarezerwowane  do 31 października. Biały zaczął przepraszać i zaczęli się szybko zwijać. Odjechałem pod toaletę aby nie wywierać presji.

Kolejna ciekawostka. Przed przyjazdem do tego parku otrzymałem e-mail, że w parku nie ma wody. W toalecie, z której korzystam woda jest. Rozmawiając z pracownikiem sprzątającym toaletę zapytałem - czy woda jest zdatna do picia? Odpowiedział twierdząco dodając, że w parku jest tylko jedna studnia.



















Środa (10/28/20).

   Według mapki parkowej powinienem dzisiaj przejść ponad 12 mil. Pomiary mojego telefonu pokazały, że przeszedłem 11.2 mili. Wystartowałem z Elephant Hill Trailhead o 9:50 a zakończyłem trek o 15:00. Pierwszy odcinek szedłem tą samą trasą (Elephant Hill Trail) co do Druid Arch. Po przejściu ~2 mil skręciłem w prawo, w Chesler Park Trail by kontynuować dalej zachwalanym mi przez wielu - Joint Trail. Wędrowałem dalej aby zamknąć parkową pętlę  po Devils Kitchen Trail i zamknąłem ją idąc po Chesler Park Loop Trail.

Cóż mogę powiedzieć. Zbaraniałem do n-tej potęgi bo każdego dnia chciałbym napisać, że to mój najpiękniejszy dzień a nie mogę, bo bym skłamał. Tego się nie da opowiedzieć. To jest coś niesamowitego, to cudo natury. Te kolory i kształty czynią, że będąc tutaj czuję się jak w baśniowej krainie nie z tego świata. Za każdym, skrętem (rogiem) widzimy coś nowego. To trzeba zobaczyć. Aby to zobaczyć trzeba dziennie robić 10-12 mil albo wybrać opcją wędrówki przez kilka dni z plecakiem. Właśnie to była moja pierwsza opcja, którą porzuciłem ze względu na niedzielną ulewę, która przeszła w sztorm zimowy z temperaturą poniżej zera. W zależności od pory roku trzeba się liczyć z niesieniem dużej ilości wody ponieważ brak jej na trasach a temperatura bardzo często przekracza 40° C. Przy każdej trasie (i nie tylko) są tablice przypominające o zabraniu conajmniej 1 galona woda (~4 l). Nie jest to więc park dla turystyki zmotoryzowanej. Ludzie przyjeżdzają i znakomita większość odchodzi maksimum od parkingu 2 mile. Nie wiedzą co tracą. Na trasach, które już zrobiłem spotykałem najczęściej te same osoby. Jest nas może około 10 osób.

Mimo, że nie ma dużych różnic w poziomie to i tak szlaki nie są łatwe. Dużo stromych, kamienistych zejść i podejść. Wiele z nich jest wręcz karkołomnych.

~30% chodzi się po piaskowej skale bardzo często o niebezpiecznym nachyleniu. Trzeba mieć obuwie o bardzo dobrej przyczepności. W tych dniach są miejsca gdzie jest śnieg a w miejscach gdzie nie dochodzą promienie słoneczne - lód. 




























Czwartek (10/29/20).

   Dzisiaj chodziłem trochę więcej. Zrobiłem dwie trasy. Na rozgrzewkę przeszedłem Slickrock Loop Trail (2.4 mili) a po nim Confluence Overlook Trail (10 mil w obie strony). Do obu szlaków dodałem w sumie 1.8 mili i wyszło, że przeszedłem 14.2 mili. Z pierwszego można śmiało zrezygnować i niewiele stracimy. Dla leniuchów radzę zrobić 1 milę tym drugim, który też nie jest super ciekawy ale w ostateczności można go strawić. Główna atrakcja Confluence to spotkanie dwóch głównych rzek tego rejonu Colorado River i Green River. Colorado wchłania Green i dopływa (jak ma co) do Zatoki Kalifornijskiej. Byłem zaskoczony kolorem wody obu rzek. Wody Green River są zielone a Colorado podchodzą pod kolor tutejszych piaskowców.

Na parkingu nawiązałem pogawędkę z kobietą ranger, powiedziałem co zrobiłem i co zamierzam przejść dzisiaj. Wspólnie doszliśmy do tego samego wniosku, że niewiele mi zostało. Poleciła mi na jutro Devils Kitchen i to by było wszystko. Zostały 3 odcinki łączące poszczególne kaniony, które nie przechodząc niewiele stracę. Jeśli jutro wszystko dobrze pójdzie to po południu kieruję się w kierunku domu. 

Robi się coraz cieplej. Dzisiaj szedłem w krótkich spodenkach i Tshirt. Ostatniej nocy temperatura spadła lekko poniżej zera. 




















Piątek (10/30/20).

   Aby zrobić Devils Kitchen loop musiałem po raz trzeci podjechać do Elephant Hill Trailhead i ponad 3 mile przejść znanymi mi już ścieżkami. Otocznie jest tak piękne, że nie miałem z tym problemu. Było warto spędzić tam każdą minutę. Czułem się wyśmienicie i ze zdumienia co chwilę otwierałem usta, z których wydobywały się ochy i achy. Coraz częściej zadaję sobie pytanie - po co mi te zagraniczne podróże skoro tutaj mam tyle piękna. 

Po przejściu 10.5 mili o 13:30 wróciłem na camp, a o 14:30 wyruszyłem w drogę powrotną do domu.
































The End.