Thursday, February 16, 2017

TORRES DEL PAIN, FULL CIRCUIT TREK 2017.


TAK TO SIĘ ZACZĘŁO.

    22 stycznia około 18:30 dotarłem do Hostelu W Circuit w Puerto Natales. Zarówno hostel, jak i miasteczko nie wyróżniają sie niczym szczególnym. Typowe na standardy Ameryki Pd.. Już na pierwszy rzut oka widać masy turystów i hordy bezdomnych psów. W miarę czysto, wietrznie i deszczowo. Nocą wiało i padało bardzo mocno.
W/w hotelu pracuje Andres, który rozmawia po polsku. Jego ex dziewczyna  była Polką. Przez pewien okres mieszkał w Krakowie.
BAGUALES przy Carlos Bories 430 ( naprzeciwko kościoła) serwuje doskonałe, własne piwo i dobre hamburgery.
Następnego dnia obszedłem miasteczko, uzupełniłem zaopatrzenie, odebrałem zarezerwowane bilety i na koniec dnia wylądowałem w BAGUALES.
Posilony i z ugaszonym pragnieniem byłem gotów.








                                                              Puerto Natales, Andres


DZIEŃ 1 (2017/01/24) - Camp Seron.
    Po 2 1/2 godzinie  w autobusie znalazłem się w Laguna Amarga. Wszyscy muszą wysiąść, stanąć w długiej kolejce, wypełnić aplikację, pokazać rezerwacje camps, opłacić 33$ za wstęp i obejrzeć krótki film informacyjny. Wszystko to dotyczy wielodniowych wędrowców. Moim zamiarem było rozpoczęcie wędrówki z Amarga.
Był skrót, który zamknięto i teraz trzeba podjechać kilka kilometrów kolejnym autobusem do Las Torres. Bilet 3,000.00 pesos.
Do przejścia jest około 13 km. Wyruszyłem samotnie w południe z maksymalnym obciążeniem. Niespieszno było mi z wyjściem ponieważ to krótki odcinek i widziałem poteżne plecaki innych, którzy kierowali sie na Seron. Dochodziłem tych wędrowców i po wymianie kilku zdań szedłem do przodu. W końcu spotkałem parę australijsko - japońska. Przeszliśmy kawałek razem i postanowiliśmy zrobić sobie przerwę. Po 30 minutach wyruszyliśmy ponownie. Tempo moich pierwszych przyjaciół nie zgrywało sie z moim. Opuściłem ich i samotnie około 16:00 doszedłem na camp.
Jest to mój najdroższy i jedyny z firmy Fantastico Sur. Wypiłem piwo, też najdroższe.
Trasa łagodna i nudna wijąca się wzdłuż rzeki. Camp przyzwoity, czysta ubikacja, prysznic z ciepłą wodą, mały sklepik i przede wszystkim brak deszczu i silnego wiatru.

Fantastico Sur - nie cierpię ich bo mają gdzieś turystę. Traktowano mnie jak tzw. żyłę złota. W dalszej mojej podróży mijałem ich z daleka. Za camp zapłaciłem 16 USD. Na Los Cuernos zaproponowano mi cenę z wyżywieniem za 90 USD.
Za 3 pozostałe (Dickson, Los Perros, Paine Grande) prowadzone przez Vertico płaciłem od 7.51 do 9.01 USD.
Skorzystałem też z 3 darmowych, prowadzonych przez administrację parku (CONAF).

                                                               W drodze do TDP.

                                                          W kolejce. Laguna Amarga.

                                                                        Na starcie.


                                                                       Camp Seron.


DZIEŃ 2 (2017/01/25) - Camp Dickson.
    W ten dzień do przejścia miałem 18 km. Chodząc nie mierzę odcinków czasem tylko patrzę na odległości ponieważ znam swoje tempo (w zależności od terenu). Podawany czas nigdy nie zdaje egzaminu. Nie chodzę szybko ale idę stale, nie robiąc przerw. Od 4 lat zawsze chodzę z kijami, bez względu na ukształtowanie terenu.
Miałem trudną noc ponieważ z namiotu obok rozlegało się donośne chrapanie.
Wyszedłem na dzisiejszy odcinek o 8:45. Trasa prowadziła łagodną doliną ale były też podejścia i zejścia. Pochmurno, wietrznie i momentami deszczowo. Pogoda nie przeszkadzała w widokach, które były odrobinę ciekawsze od tych z pierwszego dnia.
W połowie dzisiejszego odcinka była Ranger Station, na którą po prostu wlazłem.
Zażądano wykazania się rezerwacją camps. Byłem gotowy iść dalej ale było fajne, młode chilijskie towarzystwo. Zostałem i z miłym zaskoczeniem zauważyłem, że wszyscy mówią dobrze po angielsku. Po kilkunastu minutach doszła młoda dziewczyna, której zmagania z ogromnym plecakiem obserwuję od wczoraj.
Trochę odpoczęła i postanowiłem jej towarzyszyć bo ujęła mnie swoją naturalną kobiecością (miła, ciepła, pogodna i skromna). Z budowy i urody przypominała moją córkę.  Nadałem jej imię - Angel (Anioł). Rozmawialiśmy. Dowiedziałem się, że ma 23 lat i od 8 mieszka w Nowej Zelandii. Jest to jej pierwszy wielodniowy hike. Idzie samotnie aby się sprawdzić.
Bardzo delikatnie zasugerowałem aby na camp dwukrotnie przesegregowała zawartość plecaka to będzie jej łatwiej.
Po raz kolejny musiała odpocząć a ja poszedłem dalej. Dogoniłem dwóch niemieckich przystojniaków, na których zwróciłem uwagę wczoraj. Wysocy, dobrze zbudowani w wieku 35-40 lat. Dobry, solidny sprzęt, porządne buty i ubrania a przede wszystkim stałe, równe tempo.
Już na pierwszy rzut oka wiedziałem, że to nie pierwsza dla nich trasa.
Zacząłem rozmowę i jako drudzy (tego dnia) weszliśmy na camp. Była 13:45.  Najwcześniej zameldował się Stefan z Kanady, który idzie super lekko z 20 litrowym plecakiem. Przy wejściu ranger ponownie sprawdził nasze rezerwacje.
Na camp warto przyjść wcześnie bo można wybrać dobre miejsce i bez kolejki wziąć prysznic z gwarancją  na ciepłą wodę.
Wieczorem zauważyłem Angel ze złamanym sercem niosącą cześć swoich rzeczy na ranger station.


                                                                     Camp Dickson
.





DZIEŃ 3 (2017/01/26) - Camp Los Perros.
    W nocy ostro wiało. Na dzisiejszy odcinek wyszedłem o 8:00. Na camp wszedłem o 11:30. Przeszedłem około 11-12 km. Ponowny już raz musiałem pokazać moją rezerwację. Dzięki koneksjom rodzinnym na linii Vidal - Lewandowski doradzono mi gdzie najlepiej rozbić namiot. Tylko co się rozbiłem i natychmiast zaczęło mocniej wiać i padać.
Przede mną było długie popołudnie. Kupiłem karton wina i zacząłem się nim raczyć przegryzając batonem.
Dzisiejsza trasa prowadziła przede wszystkim przez las. Czasem były przecinki, z których można było popatrzeć na coraz ciekawszy krajobraz. Największe wrażenie zrobił na mnie lodowiec sięgający do jeziora.
Camp bez natrysku ale jest spory budynek, w którym cały czas był tłum ludzi chroniących się przed wiatrem i deszczem. Zaszedłem tam i ja aby przygotować sobie standardowy już obiad. Spotkałem wszystkich znajomych a moi ulubieni Niemcy zrobili mi miejsce koło siebie. Zacząłem też konwersację z grupą chłopców z Izraela. Kiedy powiedziałem, że jestem Polakiem rozmowa upadła. Przysiadła się do nas Jessica -młoda dziewczyna z NY - przyznająca się do polskości. Zasięgnąłem języka o pogodzie na jutrzejszy dzień. Niestety nie wyglada to dobrze, ma padać i wiać.
Ranger doradza wyjść wcześnie.








DZIEŃ 4 (2017/01/27) - Camp Paso.
    Mam tylko do przejścia dystans 8 kilometrów. Nadal wieje i kropi lekki deszcz. Wszyscy w pośpiechu opuszczają camp bo dla większości będzie to najcięższy dzień. W dniu dzisiejszym będziemy przechodzić przez pasmo górskie (Paso John Gardner 1200 m npm).
Przede mną tylko wejście i ostre zejście na camp Paso. Większość pójdzie dalej na camp Grey (dodatkowo ~7 km). Odległości podawane na odcinkach są rożne. W zależności od źródła, mapy. Czasem różnice dochodzą do kilku kilometrów.
Wychodziłem jako jeden z ostatnich bo miałem do pokonania krótki odcinek. Kombinowałem i zwlekałem na maxa licząc na zmianę pogody.
Wyszedłem o 8:00. O 11:20 zameldowałem się camp Paso. Szybciutko rozbiłem namiot i szybko zmieniłem przemoczone od deszczu, śniegu i potu ubranie. Nie dość, że byłem cały mokry to i dodatkowo umorusany w błocie.
Trasa to ~800 metrów w górę i tyle samo ostro w dół. Było okropnie bo cały czas padało i mocno wiało prosto w twarz. Na pasie padał śnieg i wiało jeszcze mocniej. Miałem problemy z utrzymaniem równowagi. Ostre zejście po śliskim błocie zakończyło się dla mnie "szczęśliwym" upadkiem i kilkumetrowym zjazdem w dół.
Około południa przestało padać. Przepłukałem brudne rzeczy i poszedłem na przechadzkę.
Paso to mały camp prowadzony przez administrację parkową. Jest bezpłatny. Znajduje się na nim wiata, pod którą należy przygotowywać posiłki.
Około 17:00 zszedłem tam aby przygotować i zjeść dzisiejszy obiad. Był tam tylko jeden człowiek w wieku 35 -40 lat. Rozpoznał mnie z pierwszego dnia wędrówki.
Podczas rozmowy popatrzył na moją rękę i zapytał co mam na niej. Odpowiedziałem, że różaniec, na którym często się modlę dziękując Bogu za każdy moment mojego życia. Okazało się, że mój rozmówca (Herman) jest peruwiańskim księdzem pracującym w Santiago. Zapytałem - czy możemy zrobić mszę św? No i zrobiliśmy koło mojego namiotu. Było nas troje. Po negocjacjach doszliśmy do porozumienia, że oni pozostaną przy hiszpańskim a ja mogę po polsku lub angielsku. Herman miał z sobą tylko mszał hiszpański. Wyszło super i posilony na duchu byłem gotowy do dalszych wezwań.



                                                                       Father Herman.




                                                                      Camp Paso.

                                                                        Camp Paso.

                                                     Volunteer from California at TDP.




DZIEŃ 5 (2017/01/28) - Camp Paine Grande.
     Wyszedłem o 8:00. Do przejścia ~ 21 km. Odcinek do camp Grey trochę ciężki bo ciagle w dół a potem pod górkę. Szło się przyjemnie bo cały czas wzdłuż lodowca i z widokiem na niego. Po drodze były dwa, dosyć długie wiszące mosty. Drugi odcinek mniej ciekawy i w związku z tym zaczęło mi się nudzić i dłużyć.
Dogoniłem Angel, która swój dzień rozpoczęła od camp Grey. Dzielna dziewczyna idzie coraz lepiej. Kilka chwil pogadaliśmy i wróciłem do swojego tempa.
Po kilku minutach spotkałem pierwszego Polaka, który objeżdża nasz glob. Spędziliśmy na rozmowie około 30 minut i każdy z nas poszedł w swoją stronę.
O godzinie 14:00 wszedłem na camp.
Od dzisiejszego dnia, od camp Grey jestem już na części "W". Ludzi masa.
Paine Grande to według mnie najlepszy camp na całej trasie. Widać dobrą organizację. Są czyste natryski i ubikacje. Jest duża i czysta stołówka, restauracja i mały sklepik.
Będąc na stołówce usłyszałem psioczenie w języku ojczystym na marny los i na cały nic nie warty Torres Del Paine. Młoda para Polaków pojawiła się bez rezerwacji. Zawrócono ich. Współczułem im, żałowałem na darmo straconych pieniędzy i poleciłem na przyszłość poświęcić więcej czasu na planowanie.
Po kilku minutach wyszli aby odpłynąć z parku.
Wracając do namiotu zauważyłem sporych rozmiarów lisa.







                                                                                  Fox.


DZIEŃ 6 (2017/01/29) - Camp Italiano.
    Do przejścia tylko ~ 7 km. Wyszedłem o 8:15 a 10:10 byłem juz na miejscu.
Postawiłem namiot i przebrałem się pod deszcz bo właśnie zaczął kropić.
Italiano to camp, z którego prowadzi trasa do Frances Valley i na Britanico lookout.
Round trip to około 11 km.
To jeden z piękniejszych odcinków całej mojej trasy i jeden z ciekawszych punktów widokowych.
Zapakowałem aparat, telefon, wodę, polar,dodatkowy podkoszulek i postanowiłem spróbować. Prawie z każdym kolejnym krokiem spadało coraz więcej kropel deszczu.
Początek trasy prowadził po mokrych, oślizłych kamieniach. Powracających pytałem jak jest. Wielu zawróciło ze względu na bezpieczeństwo a inni, ze względu na deszcz.
Britanico lookout to 3 najwyższy punkt całej trasy (~800 m npm). Szedłem dalej w górę i z czasem trasa stawała się bardziej przyjazna.
Spotkałem moich powracających Niemców, którzy przekazali mi wiadomość, że na górze pada i wieje jeszcze bardziej.
Postanowiłem kontynuować mając ufność w Panu. Tuż przed celem mojego "spaceru" pomogłem powrócić na trasę "zabłąkanej owieczce". Kobieta w jakiś sposób zeszła ze ścieżki i zjechała w dół. Spanikowała i potrzebowałem kilku chwil aby ją uspokoić. Rozdygotaną zacząłem bardzo powoli wyciągać z dołu. Nadal był w jej oczach strach i przerażenie. Postanowiłem pozostać z nią i poczekać na kogoś schodzącego na camp. Po chwili nadeszła Azjatka, którą poprosiłem o towarzyszenie mojej podopiecznej.
Wróciłem na szlak i po kilkunastu minutach osiągnąłem cel. Byłem sam. Patrzyłem z żalem dookoła i powiedziałem głośno - Panie, przyjmij ten mój trud, ten wysiłek jako moją modlitwę ku Twojej chwale. Ofiaruję Ci to z głębi mojego serca, szczerze i pokornie. Byłem wciąż sam i..., deszcz przestał padać. Zrobiłem kilkanaście zdjęć, zjadłem batona, popiłem wodą i raz jeszcze rozejrzałem się wokół siebie. Widok nie był najlepszy ale jednak był. Miałem  10-minutowe okno i znów zaczął padać deszcz. Rozpocząłem schodzenie. Po drodze spotkałem kilka osób, które podobnie jak ja podjęli ryzyko. Życzyłem im szczęścia.
Przemoczony ale zadowolony dotarłem do namiotu.
Jutro moja najdłuższa wędrówka, wędrówka na ostatni już camp.













Dzień 7 (2017/01/30) - Camp Torres.
     Mam do przejścia z całym moim dobytkiem ~27 km a może i parę więcej.
Najważniejsze, że w nocy przestało padać. Wyszedłem o 8:00 i bardzo szybko minąłem camp Frances. Potrzebowałem 1 godzinę i 45 minut na przejście odcinka z Italiano do Los Cuernos. Frances i Los Cuernos prowadzone są przez moich "przyjaciół" z Fantastico Sur. W Los Cuernos zrobiłem sobie 15 minut przerwy.
Na kolejnym postoju zjadłem dwa ostatnie batony energetyczne. W plecaku pozostała tylko torebka z tuńczykiem, jeden obiad i jedno śniadanie.
Dzisiejsza długa trasa ma trochę wejść i zejść ale da się wytrzymać. Od mojego ostatniego postoju zacząłem podejście w kierunku camp Chileno. Doszedłem szczęśliwie i wstąpiłem do małej restauracji. Zamówiłem po raz pierwszy od kilku dni normalne jedzenie (kanapkę z mięsem i kupą warzyw). Popiłem to wszystko dwoma puszkami piwa i kontynuowałem moją wędrówkę. Zdziercy z Fantastico policzyli 15$ za kanapkę i 10$ za dwa piwa. Mimo tej ceny syty, zadowolony i wesoły szybko pokonałem ostatni 3 kilometrowy odcinek dzielący mnie od Torres camp i ranger station. Była godzina 15:00. Rozbiłem namiot, przepłukałem skarpetki, podkoszulek i zastanawiałem się co robić dalej. Miałem do wyboru nudzić się albo przejść jeszcze 1.5 km na punkt widokowy na Las Torres (gwóźdź programu, numer jeden całej mojej wędrówki). Mimo ciężkiego dnia postanowiłem zaryzykować. Wchodząc zauważyłem, że widać tylko chmury i czasem malutki wycinek szczytów skalnych. Spotkałem schodzących Niemców i  powiedzieli, że było ok ale pełnia szczęścia im nie dopisała. Droga była ciężka, wiał bardzo silny wiatr i było bardzo zimno. Wszystkie trzy szczyty były częściowo w chmurach. U podstawy spotkałem 5 młodych Chilijczyków kryjących się przed silnie dmuchającym wiatrem. Dołączyłem do nich i zaczęliśmy prowadzić wesołą pogawędkę. Z czasem dwóch nas opuściło a my marzyliśmy dalej wciąż mając nadzieję.
Doczekaliśmy się, niebo otworzyło się na tyle, że zobaczyliśmy Las Torres w całej krasie. Było nas tylko czterech bo pozostali zwątpili. Przewiani do szpiku kości marzyliśmy o ponownym pojawieniu się chmur aby podjąć wędrówkę powrotną.
Było tak pięknie, że żal było schodzić. W końcu ulegliśmy i mimo tego piękna zaczęliśmy myśleć o zdrowiu. Nasyceni widokiem wracaliśmy szczęśliwi na camp.
Dla mnie to ostatnia, siódma noc pod namiotem w Chile. Jutro zejście i powrót do "cywilizacji", do której prawdę mówiąc wcale mi nie śpieszno.


















DZIEŃ 8 (2017/01/31) - Puerto Natales.
     Nie spiesząc się (8 km)'rozpocząłem moje zejście o godzinie 9:45. O 12:15 byłem na dole i czas oczekiwania na podwózkę do Laguna Amarga umiliłem sobie kanapką i puszką  piwa. O 14:30 miałem autobus do Puerto Natales. Dotarłem do hostelu (W - Circuit), odebrałem nietknięte bagaże, zmyłem brudy wędrówki, przepakowałem plecak i udałem się na wieczór integracyjny do BAGUALES.
Moi koledzy z Frankfurtu już tam byli i raczyli się świetnym, świeżym, złocistym płynem. Z przyjemnością dołączyłem do nich.
Jutro rano wyjeżdżamy do Argentyny.





                                                         My room, W-Circuit Hostel.





                                                 THE END

 

No comments:

Post a Comment