Tuesday, September 14, 2021

POWRÓT W PIRENEJE.

 Pireneje - Sierpień 2021.




Jak to się mówi - co się odwlecze to nie uciecze. No i tak właśnie wyszło z moim wyjazdem w Pireneje, który miałem zrealizować w ubiegłym roku. Zrobiłem to w tym roku ale z małą różnicą ponieważ rok wcześniej wybierałem się z grupą polskich znajomych a w tym sezonie przeszedłem to sam. Dzięki temu napewno uniknąłem wielu problemów, które powstają w grupach. Swoją drogą uwielbiam samotność i samotne wędrówki.

Decyzję podjąłem nagle bo mając do zagospodarowania 5 tygodni musiałem coś z tym czasem zrobić. Plany ułożone wcześniej waliły się jeden po drugim z przyczyn ode mnie niezależnych. Otwarta bez jakichkolwiek ograniczeń Hiszpania spadła mi z nieba. Natychmiast przystąpiłem do działania.Kupiłem bilet lotniczy do Barcelony i kolejowy z Barcelony do Canfranc. Przygotowałem plecak ze sprzętem i 7-dniowym prowiantem. Odgrzałem w telefonie zeszłoroczną trasę wnosząc tylko kosmetyczne poprawki. Dziwnym zbiegiem okoliczności przewodnik na GR11 był również w Polsce.

Obyło się tym razem bez korzystania z gościnności moi cierpliwych, 

pruszkowskich kuzynów bo bezpośrednio z Lublina przejechałem busem na lotnisko w Modlinie. Około północy byłem na wyludnionym barcelońskim lotnisku. Nie spieszyłem się z wyjściem ponieważ pociąg do Saragossy miałem dopiero około 6:00 rano. Na lotnisku spotkałem dwóch sympatycznych młodzieńców z Polski udających się na treking do mojego ukochanego Peru. Około 1:00 wsiadłem do nocnego autobusu i przejechałem na Plac Hiszpański. Stąd zacząłem mój pierwszy hike na Sants - główny dworzec kolejowy Barcelony. W autobusie byłem jedynym pasażerem ale zdziwiły mnie bardziej puste ulice miasta. Od czasu do czasu mijał mnie pusty autobus i czasem taxi ale miasto wyglądało na wymarłe. Kiedy tutaj byłem kilka lat temu, tętniło życiem bez względu na porę dnia. Po przybyciu na dworzec zastałem wszystkie drzwi zamknięte. Wokół było trochę bezdomnych i kilku pasażerów siedzących lub śpiących na ławkach. Znalazłem wolną ławkę i rozgościłem się na niej. Dworzec otworzył swoje podwoja około 5:00. Mój pociąg odjeżdżał o 5:53. Po 90 minutach byłem w Saragossie. Po godzinie podstawiono spalinówkę odjeżdżającą do Huesca i Canfranc. W Saragossie należy wsiąść do ostatnich wagonów ponieważ tylko one dojeżdżają do Canfranc a większość pozostaje w Huesca. W jednym kawałku i bez przygód dotarłem do celu. Pod koniec podróży koleją pojawiły się w całej krasie Pireneje. Z radości chciało mi się krzyczeć i skakać. Nie byłem sam więc musiałem się kontrolować. Po wyjściu z pociągu udałem się do punktu informacji turystycznej z kilkoma pytaniami. Jedno z nich dotyczyło możliwości zakupu gazu do kuchenki. Niestety, gazu w Canfranc nie kupiłem. Dobrze, że miałem w plecaku myśliwską i chleb.

Bilet lotniczy ~ 700 PLN, bilet na pociąg 28 euro. Autobus nocny z lotniska na Plac Hiszpański - 5.90 euro.














04/08/2021 (środa).

Canfranc - Refugio de Izas.

Dystans ~ 6 km. Podejścia ~ 600 m. Zejścia ~ 100 m.

Tuż po południu dojechałem do Canfranc i zastanawiałem się czy rozpocząć moją wędrówkę, czy też po bezsennej nocy i przy niepewnej pogodzie pozostać w miasteczku i dobrze odpocząć. Przede mną były 23 dni wędrówki. Mimo zmęczenia postanowiłem opuścić to rojące się od turystów miasteczko. Ruszyłem przed siebie przede wszystkim podchodząc w górę. Wyprzedziłem kilka osób robiących dzienne trasy. Już na początku wiedziałem, że nie dojdę daleko ponieważ zmęczenie powalało mnie z nóg a i ich nie byłem pewien. Szczęśliwie doszedłem do mojego pierwszego Refugio (schronisko), które było otoczone przez stado pasących się krów. To był plan minimum na dzisiejszy dzień ale coś mnie ciągnęło aby iść dalej. Zdrowy rozsądek wziął jednak górę i pozostałem w niezamieszkanym i bardzo prymitywnym budynku. Ze względu na obecność krów nie zamierzałem rozbijać namiotu tylko przespać się na betonowej podłodze schroniska. Obok płynie rzeczka - Rio d’a Canal Roya. Najważniejsze było jednak to, że ponownie jestem w górach.





















05/08/2021 (czwartek).

Refugio de Izas - Las Tornalizas.

Dystans ~ 21 km. Podejścia ~ 1030 m. Zejścia ~ 1200 m.

Mimo kręcących się i dzwoniących krów spałem bardzo dobrze od około 20:00 do 5:00 rano. Podobnie jak na kolację, tak i na śniadanie zjadłem kawał suszonej kiełbasy i po spakowaniu się ruszyłem o 9:00 przed siebie. Przede mną było długie podejście a potem zejście min drogą serwisową ośrodka narciarskiego (Anayet ski complex) w Formigal. Właśnie w tym lub w następnym miasteczku miałem pozostać na noc. Szedłem jedną z „odnóg” GR 11 ale trasa była fatalnie oznaczona i mało uczęszczana. Bardzo często gubiłem ją i musiałem korzystać z pomocy gps.

Minąłem Formigal i kontynuowałem wędrówkę do Sallent de Gállego. Kiedy doszedłem do miasteczka zdecydowałem, że najwyższa pora aby zjeść trochę spóźniony lunch. Zatrzymałem się w jednej z licznych tutaj restauracji. Zamówiłem hamburgera dodatkowo z dwoma usmażonymi jajkami i do tego 1/2 l piwa. Jedząc wyciągnąłem przewodnik, który jakimś cudem był w Polsce i który niejednokrotnie podczas tej eskapady będzie wprost niezastąpiony. Brian Johnson - Trekking The GR 11 Trail. Była to dla mnie trudna decyzja z zabraniem tej książeczki ale jak się okazało na trasie jedynie słuszna.

W przewodniku wyczytałem, że w miasteczku są dwa sportowo-turystyczne sklepy sprzedający potrzebny mi gaz. Pierwszy z nich był tuż przy restauracji ale ze względu na sjestę zamknięty do 16:00. Było przed 15:00. Z ciekawości postanowiłem odnaleźć drugi sklep. Okazało się, że jest na mojej trasie. Kiedy doszedłem okazało się, że również jest zamknięty ale aż do 16:30. Podobało mi się otoczenie sklepu i postanowiłem poczekać. Sklep nie jest przy ulicy tylko jest od niej oddzielony ogródkiem z żelaznym ogrodzeniem i furtką. Podczas sjesty furtka jest zamknięta i nie ma na niej żadnej informacji dotyczącej godzin pracy. To co wiedziałem to wiedza z website. O 16:45 sklep był nadal zamknięty. Wkurzony umieściłem na ich stronie negatywny wpis i czekałem dalej. Sklep otwarto o 17:00 i kupiłem potrzebny mi gaz. Na drzwiach sklepu była tabliczka z godzinami pracy. Dowiedziałem się z niej, że sjesta jest do 17:00. Niestety, z ulicy nie można tego zobaczyć. Mimo późnej już pory zdecydowałem się na dalszą wędrówkę. Postanowiłem, że zatrzymam się w dyskretnym miejscu rekomendowanym przez przewodnik - Las Tornadizas. W przewodniku i na mapie teren ten jest zaznaczony jako rekreacyjny przy płynącej wartkim strumieniem górskiej rzece. Wprost idealne miejsce na spędzenie nocy pod namiotem. Rozbiłem się tuż przed zachodem słońca bo tak w Hiszpanii, w takich miejscach trzeba robić. Muszę dodać, że od wejścia na właściwy GR 11 poprawiło się oznakowanie szlaku. Pokonałem dzisiejszy dystans w dobrym humorze i dobrej kondycji fizycznej. Jest super. Są piękne widoki i ciekawa ale wymagająca trasa. Na ten trek postanowiłem wyruszyć w butach (trail runners) amerykańskiej firmy Altra (Lone Pine 5). Są one bardzo lekkie. Płaska podeszwa i z przodu bardzo szeroki zapewniają dużo miejsca palcom. Po podróży i po przejściu drugiego odcinka uważam, że są po prostu bardzo dobre.

























06/08/2021 (piątek).

Las Tornalizas  - Panticosa.

Dystans ~ 19 km. Podejścia ~ 1770 m. Zejścia ~ 1630 m.

Do 9:35 oczekiwałem na słońce. Niestety miałem przed sobą kolejny dzień uciążliwej wędrówki  z siedmiodniowym prowiantem na plecach, więc zdecydowałem się wyruszyć z mokrym namiotem. Rozpocząłem dzień od długiego i miejscami niebezpiecznego (kamienie) podejścia do Refugi de Respomuso leżącego na wysokości 2200 metrów.

Według planu przygotowanego w domu i z pomocą przewodnika tutaj powinienem spędzić dzisiejszą noc. Nie zatrzymując się ani na chwilę szedłem dalej i dalej. Nie miałem pojęcia dokąd dam radę dzisiaj dojść. Przed sobą miałem do pokonania dwie wysokie przełęczy. Pierwsza to Cuello de Tebarrai - 2765 m i druga Cuello de I’Infierno - 2721 m. Szło mi się dobrze ale końcówka wejścia na pierwszą z przełęczy była zabójcza min z liną wspomagającą, z której nie miałem potrzeby korzystać. Z drugiej przełęczy rozpoczęło się ostre zejście, które chciałem pokonać jak najszybciej ponieważ wiał bardzo silny wiatr a ja byłem ubrany leciutko i króciutko, i jak zwykle cały mokry od potu. Doszedłem do Refugio Bachimana. Postanowiłem  coś zjeść i zapytać o cenę za nocleg. Kanapka smaczna, piwo dobrze schłodzone (1/2 l - 4 euro). Nocleg zaoferowano mi za jedyne 34 euro z obiadem i śniadaniem. Wydało mi się to za dużo i wyszedłem aby iść dalelej. Zatrzymując się na te moje przerwy zawsze doładowuję telefon. Już robiło się szaro kiedy dotarłem do Banos de Panticosa. Po drodze mogłem zatrzymać się w kilku miejscach i rozbić namiot ale solidnie zmęczony - szczególnie zejściami - postanowiłem na koniec dnia wykąpać się, dobrze zjeść i spędzić noc w prawdziwym łóżku. Zatrzymałem się w Refugio Casa de Piedra gdzie za 28.50 euro zapewniono mi to samo co wcześniej za 34 plus . W tym przypadku mogłem chodzić w moich wymytych i lśniących Altra a tam buty trzeba zostawić przy wejściu i założyć klapki. Ze względu na wagę nie mam takowych w plecaku.

Dzisiejsza sceneria zapierała mi dech w piersiach, cudowne widoki na okoliczne szczyty i liczne jeziora. Krajobraz jak z bajki. Od drugiej przełęczy minąłem sporo ludzi, którzy „zdobywali” tak liczne w tym rejonie szczyty.

Pokój dzielę z dwoma młodzieńcami, którzy są braćmi i studentami politechniki na wydziale elektrycznym. Natomiast w recepcji spotkałem dziewczynę, która spędziła w Poznaniu 6 miesięcy na wymianie studentów.

Tuż przed wyłączeniem światła jeden z braci powiedział, że jutro w godzinach porannych są duże szanse na deszcz.










































07/08/2021 (sobota).

Banos de Panticosa - San Nicolas de Bujaruelo.

Dystans ~ 21 km. Podejścia ~ 1245 m. Zejścia ~ 1565 m.

Najwyższym punktem będzie przełęcz Cuello de Brazato - 2566 m.

Dzisiejsze podejście było w miarę łatwe ponieważ część pierwsza to przede wszystkim wędrówka zygzakami. Z przełęczy zaczęło się zabójcze pierenejskie zejście. Pierwsze kilka kilometrów to skakanie po ruszających się mniejszych, większych i potężnych kamieniach. Dalej już łatwiej ale było mi ciężko gdyż czułem się zmęczony. Kiedy myślałem, iż jestem już tuż, tuż - doszedłem do drogi i zobaczyłem tablicę z informacją, że do celu mam jeszcze 4.8 km. Większość tego dystansu trzeba było iść właśnie tą szutrową drogą. Będąc bardzo zmęczonym postanowiłem zatrzymać się na płatnym campingu. Cena za noc - 11.50 euro. Ze względu na bliskość drogi dużo zmotoryzowanych turystów ale warunki na camp bardzo dobre (czyste łazienki z ciepłą wodą i piwo po 3.50 euro za 1/2 litra). Zrobiłem wiekszą przepierkę. Trasa ok z małą ilością wędrowców.






































 08/08/2021 (niedziela).

San Nicolas de Bujaruelo - Refugio de Goriz.

Dystans ~ 24 km. Podejścia ~ 2670 m. Zejścia ~ 1810 m.

Refugio jest na wysokości 2160 metrów. W związku z dużą ilością turystów od 20:00 do 8:00 rano można rozbijać namioty. Można to robić bezpłatnie bo nie ma oficjalnego campingu. Dla mnie był to bardzo nudny odcinek prowadzący przez pierwszą połowę dnia zalesioną ścieżką biegnącą rownolegle do drogi i rzeki - Rio Ara, której nazwa zmieniła się na - Rio Arazas. Kiedy doszedłem do dużego parkingu (mniej więcej połowa trasy) poczułem się jak na miejskim chodniku. Mnóstwo ludzi, większość idąca w tym samym kierunku co ja. Byłem na terenie popularnego parku narodowego znanego z pięknych wodospadów - Parque Nacional de Ordesa. 

Rzeczywiście wodospady były i może ładne ale jakoś nie wprowadziły mnie swoją urodą w zachwyt. Po minięciu ostatniego z nich doszedłem do ukrytej doliny - Circo de Soasa (1700 m), przy końcu której był kolejny wodospad. Mimo tłumu ludzi zatrzymałem się, uzupełniłem wodę i zjadłem 2 batony energetyczne. Przede mną było kolejne, ostatnie już dzisiaj 500 metrowe podejście do Refugio de Goriz. Kiedy doszedłem miałem jeszcze okazję na wybór dobrego miejsca pod namiot. Z każdą kolejną godziną przybywało coraz więcej ludzi. Większość pożyczała namioty i śpiwory ze schroniska (jest taka możliwość). Obok mnie rozłożyło się 3 Francuzów w moim wieku z  młodszym od siebie przewodnikiem. Z drugiej strony miałem za sąsiadów rodzinę hiszpańską. I jedni i drudzy zapraszali mnie na piwo. Grzecznie odmówiłem ponieważ wypiłem wcześniej. Dla mnie największą atrakcją dzisiejszego dnia był ostatni 4 i 1/2 km odcinek prowadzący do schroniska. Czułem się na nim ponownie w górach a nie na łagodnym spacerowym (przez wiekszą część dnia) i męczącym podejściu.



































09/08/2021 (poniedziałek).

Refugio de Goriz - La Ribereta (nad rzeką Rio La Larri).

Distans ~17 km. Podejścia ~ 1480 m. Zejścia ~ 2080 m.

Miałem zamiar zatrzymać się w Refugio de Pineta bo tak podpowiadał mi przewodnik ale po dłuższej przerwie i dobrym posiłku właśnie w tym schronisku postanowiłem iść kilka kilometrów dalej i spać bezpłatnie pod namiotem.

Najwyższe punkty dzisiejszego dnia to dwie przełęcze. Pierwsza - Collado Superior de Goriz (2343 m) a druga - Collado de Anisclo (2453 m). Z tej drugiej jest długie mordercze zejście do ww schroniska.

Dzisiejszą wędrówkę rozpocząłem od łagodnego podejścia. Byłem coraz wyżej i wyżej aż zaczęła padać mżawka bo chmury towarzyszyły mi od początku dnia. Czym wyżej tym było chłodniej aż w końcu założyłem wiatrówkę. Ze względu na doskwierający mi chłód szedłem coraz szybciej mimo niesprzyjających warunków (mokre, ruchome kamienie). Wyprzedziłem kilkanaście osób i w końcu wszedłem w chmury. Widoczność spadła do kilku metrów. Usłyszałem przed sobą ludzkie głosy i szybciej niż się spodziewałem wlazłem na grupę osób wspinającą się po mokrych, stromych skałach.  Były liny i łańcuchy. Grupa przede mną wchodziła bardzo niemrawo a ja szczękałem zębami z zimna oczekując na swoją kolejkę. Jako ostatni pokonałem pionową ścianę i przy tej okazji sprawdziłem przyczepność moich butów. Nie było to łatwe i muszę powiedzieć, że robiłem to na drżących nogach. Gdyby nie łańcuch to trzeba by było zawracać. Dodam, że dla tej trasy jest dłuższa ale łatwiejsza alternatywa. Zaczęło się niebezpieczne zejście. Mżawka padała i trasa była nadal z kamieni, po których chodzenie w takich warunkach nie należy do przyjemności. Pokornie szedłem z tyłu aż doszliśmy do kolejnego niebezpiecznego punktu. Tym razem było to zejście, które aby pokonać trzeba było skorzystać z pomocy liny. Dochodząc do tego miejsca natknąłem się na kolejną grupę ludzi mniej więcej w moim wieku. Grzecznie puścili mnie przed siebie natomiast spotkani wcześniej byli niezadowoleni i dali temu wyraz w komentarzach. Przeprosiłem i ruszyłem ostro przed siebie. Chciałem jak najszybciej wyjść z chmur. Kiedy doszedłem do drugiej przełęczy pokazało się wreszcie słońce. Po bardzo krótkiej przerwie zacząłem schodzić. Początek był taki sobie ale czym dalej, tym było gorzej. Śmiem twierdzić, że to jedno z najgorszych zejść jakie w życiu dane mi było przejść. Zmęczony doszedłem do schroniska ale posilony na ciele i po kilku godzinach bezczynnego siedzenia postanowiłem iść dalej. Trzymałem się trasy. Pierwsze 2 km, do Ermita de Pineta były bardzo łatwe i prowadziły wzdłuż koryta wyschniętej rzeki. Później rozpoczęło się kolejne podejście aż do miejsca, w którym postanowiłem spędzić noc. W oddali zobaczyłem jeszcze dwa inne namioty a w pobliżu były tylko pasące się krowy i konie. Mając te zwierzęta w sąsiedztwie skazani jesteśmy na obecność i zapach ich kup. Robią je nawet do strumieni. Dlatego nauczony przykrym i bolesnym doświadczeniem z przeszłości zawsze uzdatniam wodę.


































10/08/2021 (wtorek).

La Ribereta (Rio La Larri) - 6 km na wschód od Parzan (La Pardina).

Dystans ~ 23 km. Podejścia ~ 1610 m. Zejścia ~ 1500 m.

Według planu nocleg miał być w Parzan. 

Najwyższy punkt to przełęcz - Collado de Pietramula (2159 m).

Jest duża, zauważalna różnica w czasie pomiędzy Polską a Hiszpanią. O godzinie 6:00 jest jeszcze ciemno. Najczęściej wychodzę na trasę pomiędzy 9:00 a 10:00. Czasem nawet później gdyż nie chcę wkładać do plecaka mokrego namiotu.

Tak było i dzisiaj. Wyszedłem około 9:30 rozpoczynając od ostrego podejścia, które z czasem przeszło w łagodniejsze i doprowadziło mnie do przełęczy. Następnie, zejście do Porzan gdzie w restauracji (przy stacji benzynowej) zjadłem lunch. Jest jeszcze jedna ale droższa. Zdecydowałem się na żeberka jagnięce z jajkiem, szparagami i frytkami. Do tego wypiłem 1 l piwa i byłem gotów do przejścia kolejnych kilometrów. Musiałem się cofnąć około 1/2 km aby powrócić na trasę GR11. Po przejściu około 1 i 1/2 km przeciąłem drogę asfaltową i wszedłem po raz kolejny w tym dniu na drogę utwardzoną (leśną). Już przed południem szedłem taką ~ 9 km, która od połowy przeszła w asfaltową. Niestety, przyjemność ta dopadła mnie także i po południu. Minęły mnie dwa auta terenowe i kilku motocyklistów. Pieszych przed południem naliczyłem 3 a po południu 5. Było też 3 rowerzystów. W związku z tym, że szedłem drogą oznaczenia były bardzo rzadko. Zatrzymałem się na nocleg w miejscu z dostępem do wody oznaczonym w przewodniku i również na moim gps. Było tu miejsce tylko na jeden, mały namiot. Woda, to wartki strumień górski, przy którym wyżej ma być mała hydroelektrownia. 

Dzień ok. Byłoby lepiej gdyby nie te drogi.





























11/08/2021 (środa).

La Pardina - Refugio de Biadós/Viados - Jezioro Ibon Llardaneta.

Dystans ~ 23 km. Podejścia ~ 2340 m. Zejścia ~ 1360 m.

Najwyższe punkty to przełęcze - Paso de los Caballos (2346 m) i Collada de Eriste (2864 m).

W samotności spędzona noc przy małym, szumiącym wodospadzie przy strumyku (Barranco de Urdiceto) wprowadziła mnie w wyśmienity nastrój. Piękny słoneczny poranek oraz suchy namiot pozwoliły na wcześniejsze wyjście. Kontynuowałem wędrówkę dalej tą samą drogą co wczoraj podchodząc coraz wyżej. Po przejściu około 2 km zobaczyłem wspomnianą wczoraj małą hydroelektrownię i podchodziłem dalej w kierunku pierwszej przełęczy w większości ubitą drogą, którą przejechało kilka terenówek. Pierwsze kilometry zejścia były ścieżką a reszta, aż do schroniska de Biadós/Viados ścieżka przeplatana z drogą. Statystyka do schroniska - 14 i 1/2 km, 950 m w górę i 920 m w dół. Gdyby nie ta cholerna droga byłoby ciekawiej. Podczas przerwy w schronisku zastanawiałem się, którą drogą iść po południu - łatwiejszą czy trudniejszą? Zdecydowałem się na trudniejszą prowadzącą przez tą drugą, najwyższą przełęcz. Myślałem, że zatrzymam się gdzieś przed przełęczą. Niestety pchało mnie coś do przodu. Mimo, że po południu przeszedłem tylko 8 i 1/2 km to podejść było prawie 1400 metrów. Minąłem wszystkie dogodne do spania miejsca i bez wody parłem ku przełęczy myśląc, że jest ona tuż, tuż. Wodą poratował mnie schodzący Hiszpan i resztką sił powoli doszedłem do Collado de Eriste. Byłem bardzo zmęczony ale i bardzo szczęśliwy, że udało mi się to zrobić. Zacząłem schodzenie i bacznie patrzyłem za miejscem pod namiot. Po chwili zobaczyłem jezioro i kilka rozbitych namiotów. Myślałem, że jestem uratowany bo nic nie zapowiadało zmiany pogody.

Szybko dotarłem do jeziora (Ibon Llardaneta) znalazłem obłożony kamieniami chroniącymi przed wiatrem placyk i postanowiłem tutaj przenocować. Nie byłem zadowolony ponieważ do umocowania mojego namiotu potrzebuję bardzo stabilnego gruntu. Tutaj czegoś takiego nie było. Były drobniutkie kamyczki, w które wcisnąłem śledzie. Dla bezpieczeństwa śledzie obłożyłem kamieniami. Zjadłem jedną z moich potraw i około 21:00 zmęczony ale bardzo szczęśliwy poszedłem spać. Był to ciężki ale  w popołudniowej części przepiękny dzień.





































12/08/2021 (czwartek).

Ibon Llardaneta - Puen de San Chaime (camp Aneto).

Dystans ~ 22 km. Podejścia ~ 870 m. Zejścia ~ 2310 m.

Ostatniej nocy bardzo szybko usnąłem ale już o 23:00 byłem na na nogach bo rozpoczęła się straszliwa burza, której nikt z nas się nie spodziewał. Pisałem już, że nie byłem szczęśliwy z podłoża, na którym postawiłem namiot. Powtórzył się scenariusz z przeszłości kiedy byłem dokładnie w takiej samej sytuacji. Mimo obłożenia kamieniami wszystkich śledzi dwa z nich silna wichura wyrwała. Wiało i padało a ja musiałem wyjść z wnętrza tego co było przed chwilą namiotem i zrobić z tym porządek. Zacząłem walczyć z żywiołem i namiotem. W międzyczasie nie zauważyłem, że jeden z kiji trekkingowych nie jest w miejscu, w którym powinien być. Zauważyłem to kiedy powtórnie postawiłem namiot, zabezpieczyłem śledzie większą ilością kamieni  i naciągnąłem linki. Przebiłem powłokę i musiałem rozpoczynać wszystko od nowa. Byłem przemoczony do suchej nitki. W końcu udało mi się doprowadzić wszystko do jako takiego porządku. Namiot ponownie stał a ja mogłem w końcu wejść pod jego powłokę. Około 1:00 wichura zelżała i prawie przestało padać. Wyszedłem raz jeszcze i bojąc się kolejnej burzy zabezpieczyłem śledzie jeszcze bardziej. Byłem już pewny, że nie wyskoczą. Wróciłem do przerwanego snu. Kiedy rano zobaczyłem słońce i obejrzałem szkody stwierdziłem, że nie jest tak źle jak myślałem. Mając od producenta namiotu specjalną taśmę zakleiłem dziurę, wysuszyłem  wszystkie mokre rzeczy i jako ostatni opuściłem nieprzyjazne jezioro. Spałem na wysokości ~ 2800 metrów. Dzisiejszą trasę rozpocząłem od zejścia. Następnie było długie podejście na przełęcz - Collado de La Plana (2702 m) i ponownie długie męczące zejście w kierunku Refugi d’Estos. Ostatnie kilometry przed schroniskiem były już łatwiejsze. Niestety, najczęściej jest tak, że jak coś jest łatwe to nie jest piękne. Za namową spotykanej pary hiszpańskiej postanowiłem zatrzymać się w schronisku aby zjeść spóźniony lunch i ze świeżym zapasem sił wyjść na ostatni - w miarę łatwy - odcinek trasy. Do przejścia miałem ponad 9 km. Byłem zmęczony brakiem snu, stresem po burzy no i oczywiście pirenejską trudną trasą. Począwszy od drugiego dnia chodzę więcej niż zaplanowałem. Jestem na szlaku, który moim skromnym zdaniem jest bardzo wymagający. Dlatego też po raz kolejny postanowiłem skorzystać z płatnego campingu, z restauracją, sklepem, dobrymi łazienkami i ciepłą wodą. Cena za noc - 14.50 euro. Dzień długi ale wraz pełen wrażeń.


































13/08/2021 (piątek).
Puen de San Chaime (Camp Aneto) - Estany Gran (jezioro).

Dystans ~ 22 km. Podejścia ~ 2155 m. Zejścia ~ 1175 m.

Rozpocząłem 10-kilometrowym podejściem drogą, prowadzącą w kierunku przełęczy - Collado de Vallibierna (2732 m). Bylem zdziwiony, kiedy na drodze wyprzedził mnie autobus. Autobusem można dojechać do Refugi del Corones, przy którym kończy się droga i rozpoczyna ścieżka. Tęskniłem za tą ścieżką ale jak zwykle w Pirenejach nie było na niej łatwo. Czym bliżej przełęczy - Collado de Vallibierna (2732 m) - tym trudniejsza trasa. Moim zamiarem na dziś było przejście odcinka do Refugio Cap de Llauset, które wybudowano - oszpecając ten piękny krajobraz - na wysokości 2445 m. Miałem do niego tylko  ~ 18 km, podejść ~ 1700 m i zejść ~ 400 m. Wyszedłem o 10:00 a do schroniska dotarłem o 15:40. Zejście z przełęczy do schroniska również nie należy do łatwych. Kiedy zobaczyłem nowoczesny budynek, pasujący do otoczenia jak pięść do nosa, zjadłem (wypiłem) miseczkę cienkiego rosołu i wypiłem puszkę drogiego piwa to postanowiłem, że idę dalej. Przerwa była najkrótsza z dotychczasowych bo tak źle tutaj się czułem. Ruszyłem przed siebie. Szedłem za większością, którą stanowili krótkodystansowce - jednodniowcy. Nie wiedziałem, że większość zmierza w kierunku parkingu i drogi. Schodziłem w kierunku jeziora - Ibon de Bortones. Około 1 km dalej jest duży zbiornik wodny (jezioro ?) - Embalse de Llauset. Dopiero nad tym jeziorem zauważyłem, że coś jest nie tak i wyciągnąłem telefon by sprawdzić - gdzie jestem. Nie planowałem tu być ale miałem czas aby dojść tam gdzie zamierzałem. Tuż przy końcu jeziora odbiłem w lewo i zacząłem podchodzić na moją drugą w dniu dzisiejszym przełęcz - Collado de Anglios (2438 m). Prowadziła na nią mało uczęszczana ścieżka w kilku miejscach olinowana. Spotkałem na niej tylko dwoje młodych ludzi z Barcelony. Z przełęczy zobaczyłem śliczny krajobraz z kilkoma jeziorami i budynkiem schroniska (bez serwisu). Okolica przypadła mi do  gustu i chciałem tutaj spędzić noc. Mogłem wybrać spanie w schronisku ale preferuję mój namiot i wypatrzyłem fajne miejsce w sąsiedztwie jeziora - Estany Gran (~ 2150 m). Rankiem zauważyłem, że ktoś spał w budynku a ktoś inny po drugiej stronie jeziora. Nocą - w oddali - słyszałem dzwoneczki krów. Kolejny, ciekawy dzień spędzony w przepięknych górach. Zacząłem rozmyślać o tym aby zwolnić tempo ponieważ nadchodzące dni będą miały  krótsze dystanse i z mapy wyglądają na mniej atrakcyjne.






































14/08/2021 (sobota).

Estany Gran - Refugio de La Restanca.

Dystans ~ 22 km. Podejścia ~ 1420 m. Zejścia ~1630 m.

Zgodnie z wczorajszym myśleniem na temat tempa i długości odcinków dzisiaj miało być wolniej i krócej. Wyszedłem z nad jeziora około 10:00. Pierwsza połowa zejścia była jak zwykle w stylu pirenejskim, czyli - trudna. Na tym odcinku spotkałem tylko 5 osób. Kiedy doszedłem do rzeki teren złagodniał i było już dużo łatwiej oraz szybciej ale pojawiło się więcej turystów. Doszedłem do głównej drogi, na której było mnóstwo aut. Przez około 1/2 km GR11 prowadzi poboczem tej ruchliwej asfaltówki. Przeszedłem przez drogę i ponownie byłem na ścieżce. Po przejściu ~ 2 km byłem w Refugio de Conangles. Jak zwykle zjadłem potężną bagietkę popijając ją piwem i po kilku godzinach w dobrym nastroju ruszyłem przed siebie. Jedząc zajrzałem do przewodnika i wyczytałem, że warto zejść z trasy, nałożyć drogi by zobaczyć dodatkowe atrakcje. Zacząłem od długiego ponad 700 metrowego podejścia od schroniska do przełęczy - Port de Rius ( 2355 m). Wszedłem na przepiękny, wysoko położony teren. Tuż za przełączą pojawiło się pierwsze jezioro - Lac de Rius. Tuż za nim kolejne, większe - Lac Tórt de Rius. Tuż za Lac de Rius zszedłem z GR11 by przejść brzegiem drugiego jeziora. Zastanawiałem się nad spędzeniem tutaj nocy ale zobaczyłem gromadzące się w oddali chmury. Szedłem dalej pełen ochów i achów podziwiając wysokie, przepiękne góry, jeziorka i jeziora. Kolejne duże to - Lac de Mar. Aby do niego dojść musiałem wejść na kolejną przełęcz (grzbiet) - Collado deth Lac de Mar (2500 m). Wejście nie było trudne ale kiedy zobaczyłem strome zejście w kierunku jeziora to na moment straciłem oddech. Wzniosłym oczy ku niebu i pomyślałem - Panie miej mnie w opiece. Z Bożą pomocą jakoś zszedłem i kontynuowałem marszrutę znikającą często ścieżką wzdłuż jeziora. Nie byłem na głównym szlaku. Trasa, którą wybrałem jest rzadko używana i byle jak oznaczona. Jej podłoże to kamienie różnej wielkości (często wielkie) po których chodzenie nie jest łatwe i bezpieczne. Trzeba iść w skupieniu i rozglądać się za ułożonymi z kamieni kopczykami. Kilka razy gubiłem się ale w końcu dotarłem do końca jeziora i było już lepiej. Przede sobą miałem kolejne, 300-metrowe karkołomne zejście nad jeziorko Era Restanca, przy którym jest płatne schronisko - Refugio de la Restanca, położone na wysokości ~ 2000 m. Nie było już czasu na szukanie miejsca pod namiot. Zapadał zmrok i z ulgą wybrałem nocleg pod dachem. Było już po kolacji ale na usilną prośbę przygotowano mi sałatę i dwa kawałki wieprzowiny w bardzo smacznym sosie. Musiałem to szybko zjeść ponieważ było późno a ja chciałem przed wyłączeniem światła wziąć prysznic. Wszystko zakończyło się pełnym sukcesem. Byłem zmęczony ale sądzę, że był to jeden z najpiękniejszych dni tej wyprawy. Warto korzystać z dobrego przewodnika.








































15/08/2021 (niedziela).

Refugio de la Restanca - Espot (camping Voraparc).

Dystans ~ 26 km. Podejścia ~ 1550 m. Zejścia ~ 2140 m.

Ostatnia noc nie była tak udana jak dzień ponieważ dzieliłem pomieszczenie  sypialne z czterema innymi osobami. Były dwie młode kobiety i starsze małżeństwo. Jedno z małżonków bardzo głośno chrapało. Natomiast śniadanie to szwedzki bufet a w nim szynka, ser biały i żółty, dżem, masło, różne pieczywo, sok pomarańczowy, kawa i mleko.  Pobyt w tym dobrze prowadzonym schronisku kosztował mnie 45 euro. Jedząc te rarytasy zajrzałem do przewodnika i ponownie skłaniałem się do skorzystania z sugestii autora aby wybrać na dzień dzisiejszy trasę krótszą ale bardziej atrakcyjną. Zapytałem o zdanie pracownicę schroniska znającą okolicę, która poparła to co przeczytałem. Trasa dłuższa prowadzi min bitą drogą i już tylko ten fakt wystarczył mi aby ją zdyskwalifikować. 

Wyszedłem jako jeden z ostatnich bo przecież od kilku dni usilnie próbuję zwolnić tempo i skrócić dzienne dystanse. Kończąc dzienną aktywność czuję się zmęczony i wyczerpany ale następnego dnia jestem gotów do kolejnej batalii. Tak było i w dzisiejszy poranek. Po wyjściu ze schroniska zacząłem od podejścia w kierunku jeziora - Lac deth Cap deth Pòrt. Kolejne jeziora w bliższej i dalszej odległości - Estany de les Monges, Estany de Margades, Estany del Port de Caldes. W końcu doszedłem do siodła - Port de Caldes (2567 m) i rozpocząłem schodzenie w kierunku Refugio de Colomers leżącego nad jeziorem - Major de Colomers ~ 2100 m (chyba sztuczne bo jest spora tama). Po drodze do schroniska były kolejne jeziora (min. Lac deth Cap de Rencules, Estanh Mort). Jak zwykle skorzystałem ze schroniska pożerając kolejną bagietkę z szynką i serem. Po przerwie kolejne już dzisiaj łagodne podejście przecinające po raz drugi to samo pasmo górskie tym razem na wysokości ~ 2600 m (Port de Ratera). Kolejne mijane jeziora - Estanh Plan, Estanh des Cabos, Lac des Gargolhes, Lac deth Ombrer. Od grzbietu zacząłem powoli schodzić w dół mijając - Estany del Port de Ratera, Estany del Barbs, Estany de la Munyidera, Estany Gran d’Amitges. Na poziomie tych trzech ostatnich skończyła się ścieżka i wszedłem na drogę, na której od czasu do czasu pojawiały się terenówki. Kolejne jeziora i liczne, łączące te jeziora strumyki. Z czasem droga leśna przeszła w asfaltówkę a ja dzielnie szedłem nią dalej. Czułem pod skórą, że najpiękniejsza część Pirenei to już przeszłość a jej ostatnim podrygiem jest dzisiejszy dzień. Więcej jezior - Estany de la  Bassa, Estanyola de Ratera, Estany de Ratera i w końcu ostatnie i największe Estany de Sant Maurici. 

Od czasu do czasu mogłem zmienić asfaltową drogę na ścieżkę i chętnie z tej możliwości korzystałem. Mimo tego i tak to nie były moje klimaty bo szedłem lasem.

Dotarłem do campingu Voraparc (tuż przed Espot) i już na miejscu postanowiłem pozostać na nim przez kolejne dwie noce. Camping płatny z restauracją, sklepikiem i dobrymi łazienkami. Jest bardzo drogi ~ 19.50 euro za noc. Z tego co zauważyłem Katalonia jest droższa od Aragonu.

(Młodzi ludzie - Andrea i Victor - na wspólnym zdjęciu to pierwsi długodystansowcy robiący całą trasę. Zaczęli od Morza Śródziemnego i zmierzają do Atlantyku).













































16/08/2011 poniedziałek).

Camping Voraparc.

Totalne lenistwo i nuda. Pod koniec dnia czułem się bardziej zmęczony niż po całym dniu spędzonym na trasie.



 



17/08/2011 (wtorek).

Espot (camping Voraparc) - La Guingueta d’Aneu (camping Nou).

Dystans ~ 10 km. Podejścia ~ 200 m. Zejścia ~ 600 m.

Po jednodniowej przerwie z radością wróciłem na trasę GR11. Niestety było tego tylko 2 i 1/2 godziny i równie mało doznań wzrokowo-duchowych. Krótkie dojście z campingu do Espot. Wizyta w sklepie sportowo-turystycznym aby zakupić butlę z gazem i spożywczym za czymś do jedzenia. Wszystko bardzo drogie ponieważ Espot to popularna mieścina turystyczna. Był to łatwy spacer szeroką ścieżką, drogą bitą, asfaltówką i na koniec ponownie ścieżką. Dwie małe wioski po drodze, w których nie widziałem nic interesującego. Camping w dobrym stanie za jedyne 12 euro również z restauracją i sklepikiem. Jak zwykle basen, z którego nie skorzystałem. Wyznaczono mi miejsce przy młodej parze niemieckiej - Juliana i Leonard. Przyszli tuż przede mną również z Espot ale z innego campingu. Właśnie tam rozpoczęli swoją przygodę, którą podobnie jak ja chcą zakończyć w Encamp - Andora.





























18/08/2021 (środa).

La Guingueta d’Aneu - Estaon (Bordes de Nibros).

Dystans ~ 15 km. Podejścia ~ 1680 m. Zejścia ~ 1140 m.

Dzisiejszy odcinek miał mieć tylko 10 km bo moim zamiarem było dojście do wioski Estaon i skorzystanie ze schroniska. Dzień rozpoczął się od długiego podejścia z przechodzeniem przez dwie przełęcze - Collado de la Serra (1740 m) i Coll de Calvo (2201 m). Od tego miejsca rozpoczęło się schodzenie w kierunku Estaon. Po dotarciu do schroniska przyjął mnie najbardziej nieprzyjemny babsztyl jakiego spotkałem w Hiszpanii. Kobieta z dużą nadwagą i cała w tatuażach powiedziała, że nie ma miejsc i nie ma nic dojedzenia mimo, że dochodziły do mojego nosa przecudne, kuchenne zapachy. Pokornie zapytałem o piwo i jakąś kanapkę. Odburknęła, że może to dla mnie zrobić. Poprosiłem o kanapkę z serem i szynką. Kiedy przyniosła w bagietce zobaczyłem plasterek szynki i plasterek sera. Nie powiem, że byłem szczęśliwy. Jadłem i cierpliwie czekałem na młodych Niemców i poznaną tego dnia prę hiszpańską  z Wysp Kanaryjskich. Po ich dotarciu postanowiliśmy wspólnie przejść kilka kilometrów dalej i skorzystać z naszych namiotów. Kobieta - tatuaż była nieprzyjemna dla wszystkich traktując nas z nieukrywaną pogardą. Mimo, że wszyscy coś u niej kupowaliśmy nie pozwoliła nikomu z nas skorzystać z łazienki. Po zakupie owoców u pijanego, obwoźnego handlarza wyruszyliśmy przed siebie. Po przejściu ~ 5 km dotarłem do małej, opuszczonej wioski, w której było tylko pasące się stado krów. To najlepsze miejsce jakie wypatrzyłem na rozbicie namiotów z przepływającym w pobliżu górskim strumykiem. Od tej wioski zaczyna się kolejne podejście, które czeka nas jutro. Po jakimś czasie doszli pozostali. Bordes de Nibros to nazwa tego miejsca. 


























19/08/2021 (czwartek).

Bordes de Nibros (Estaon) - Boldis Sobira (Tavascan).

Dystans ~ 16 km. Podejścia ~ 1420 m. Zejścia ~ 1360 m.

Niby od wczoraj mamy mieć deszcz i burze. Cała nasza piątka obawia się tego i po cichu liczy, że burz i deszczu nie będzie. Noc była spokojna a dzisiejszy poranek słoneczny. Spałem bardzo dobrze a obudziły mnie dzwoneczki krów. Wyszedłem jako ostatni ale na przełęczy - Coll de Jou (1830 m) - zameldowałem się tuż za Moniką i Miguelem (Monica i Miguel to imiona hiszpańskiej pary). W południe doszedłem do Tavascan i usiadłem w jednej z nielicznych tutajszych restauracji. Zjadłem lunch i oczekiwałem na moich współtowarzyszy. Tavascan to mała miejscowość nastawiona przede wszystkim na turystów. Jest kilka hoteli, restauracji i jeden malutki sklep, w którym niewiele można kupić. Sklep jest zamknięty na sjestę czyli w godzinach od 13:00 do 17:00. Kiedy w końcu byliśmy już wszyscy razem i oczekiwaliśmy na otwarcie sklepiku na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury. Siedząc w restauracji myśleliśmy co robić dalej. Juliana z Leonardem postanowili, że biorą pokój w jednym z hotelików. Ja, moi hiszpańscy znajomi i poznany w restauracji Vincent (młody Holender) postanowiliśmy zaryzykować i iść dalej mając nadzieję, że w pobliżu Tavascan znajdziemy odpowiednie miejsce na rozbicie namiotów. Niestety, nie było to takie proste. Wychodząc z tego miasteczka trzeba było iść długo pod górę gdzie nie było szansy na znalezienie odpowiedniego miejsca. Musieliśmy przejść w pokrapującym deszczu ~ 5 km, minąć miejscowość - Baldis Sobira by w końcu znaleźć odpowiedni teren pod namioty. Kiedy zacząłem rozkładać namiot przestało padać. 
































                                       
                     



20/08/2021 (piątek).

Boldis Sobira - Areu (camping Pica d’Estats).

Dystans ~ 10 km. Podejścia ~ 720 m. Zejścia ~ 1020 m.

Zaczęło się od wchodzenia na przełęcz Coll de Tudela (2243 m ) a z przełęczy ostry zjazd w dół na camping w Areu. Wyszliśmy bardzo późno ponieważ ze względu na wczorajszy deszczyk musieliśmy wszystko podsuszyć. Nasi niemieccy znajomi byli bardzo zdziwieni kiedy zobaczyli nas przy wciąż stojących namiotach. Vincent był z nami mniej niż 24 godzin ale było nam bardzo ciężko pożegnać  się z nim. Przesympatyczny młody człowiek mówiący płynnie w pięciu językach.

Dzisiejszy trek nie zapisał się niczym szczególnym w mojej starej pamięci.

Cena za nockę na campingu - 12 euro.





























21/08/2021 (sobota).

Areu - Estany de Baborte.

Dystans ~ 10 km. Podejścia ~ 1200 m. Zejścia ~ 100 m.

Wczoraj przed kolacją Miguel nadmienił, że jesteśmy blisko najwyższego szczytu Katalonii więc może warto by zejść z trasy i go zrobić. W pierwszej chwili odrzuciłem ten pomysł ale podczas kolacji (mając dobry internet) sprawdziłem na Gaia jak to wygląda i natychmiast zacząłem nad tym pracować. Jeszcze w trakcie kolacji przedstawiłem im mój plan, który bez wahania zaakceptowali i rano po drobnych zakupach w miejscowym sklepiku wyruszyliśmy w kierunku jeziora Baborte. Trzeba dodać, że i ja, i oni dysponujemy ekstra czasem. Bardzo krótko szliśmy GR11. Po odbiciu w lewo, w kierunku jeziora i dalej w kierunku kilku 3-tysięczników trasa jest słabo oznaczona i mało uczęszczana. W związku z powyższym obiecałem im, że będziemy szli razem. Wszyscy mieliśmy iść pod dyktando Moniki, u której tego dnia rozpoczął się też kobiecy czas. Szliśmy wolno mając w duchu nadzieję na spanie w nieobsadzonym schronisku, które jest przy jeziorze. Pierwsze 40% dzisiejszej trasy prowadziło leśną drogą, po której od czasu do czasu przejeżdżały samochody. Po kilkugodzinnej wędrówce w większości prowadzącej pod górę byliśmy u celu. To pierwszy z ostatnich kilku dni, kiedy znów czułem się w Pirenejach.  Otaczający nas krajobraz przypadł mi do gustu. Malutkie refugio miało 8 miejsc do spania z czego trzy były już zajęte. Poszliśmy na rekonesans po okolicy i w poszukiwaniu wody do picia ponieważ w sąsiedztwie jeziora i budynku było mnóstwo krowich i (niestety) ludzkich odchodów. Kiedy samotnie powróciłem do budyneczku zastałem w nim 3 osoby, które spędziły w nim ostatnią noc i rano wyszły zdobywać wybrany też przez nas szczyt - Pic d’Estats (3143 m). Zasięgnąłem u nich języka aby upewnić się, że mój plan jest do zrobienia. Kiedy nowo poznani wyszli zjadłem kolację i wyszedłem po raz drugi z myślą aby znaleźć odpowiednie miejsce do umycia się. Zrobiłem to a przy okazji odkryłem fajne miejsce pod namiot. Wyniosłem się ze schroniska pozostawiając je do dyspozycji Hiszpanów. To samo miał chęć zrobić Miguel ale Monica oponowała przy pozostaniu w budynku. Przed nocnym rozstaniem ustaliliśmy, że jutro wychodzimy o 7:30 rano.




























22/08/2021 (niedziela).

Estany de Baborte - Pla de Boet.

Dystans ~ 17 km. Podejścia ~ 1600 m. Zejścia ~ 2090 m.

Wyszliśmy zgodnie z planem. Rozpoczęliśmy od lekkiego podejścia w kierunku przełęczy - Coll de Baborte (2600 m) mijając po drodze kilka małych jezior. Oprócz nas nie było żywego ducha. Krótkie, bo tylko 100 metrowe zejście, kolejne jeziorka min Estanys de la Coma de Sotllo i kolejne, strome podejście po obsuwających się drobniutkich kamyczkach. Tempo nie było zachwycające bo byliśmy na trasie mało uczęszczanej i często zdarzało się, że z niej schodziliśmy. Były odcinki, które pokonywaliśmy kierując się gps bo nie było widocznej ścieżki, kopczyków ani innych oznaczeń. Lubię takie chodzenie bo dostarcza dodatkowych wrażeń. Na ostatnim podejściu Monica i Miguel pozostali z tyłu a ja po raz kolejny zgubiłem trasę. Doszedłem do siodła i rozpocząłem schodzenie. Coś mi nie pasowało i wyciągnąłem telefon. Okazało się, że powinienem dalej podchodzić  grzbietem aż do pierwszego 3-tysięcznika - Pic de Sotllo (3072 m) i dopiero od niego rozpocząć schodzenie. Wróciłem na trasę skracając sobie drogę. Była to opcja bardzo niebezpieczna i wymagająca częstego podciągania się na rękach. Udało się i już bez większych przygód dotarłem na szczyt. Tuż po mnie doszła trójka młodych Katalończyków, którzy weszli inną trasą. Kiedy w oddali zobaczyłem moich znajomych rozpocząłem karkołomne schodzenie w kierunku trasy prowadzącej na pozostałe górki, które miałem zamiar zaliczyć. Schodziłem bardzo stromą i usuwającą się ścieżką, którą weszli trzej młodzieńcy. Ostrzegli mnie grzecznie przed niebezpieczeństwem. Szczęśliwie i bez upadku dobrnąłem do trasy prowadzącej na pozostałe 3 szczyty. Szedłem przed siebie po raz kolejny podchodząc po kamieniach wyżej i wyżej. Dodam, że Pic de Sotllo leży na granicy francusko hiszpańskiej a schodząc z niego znalazłem się na terytorium francuskim. Podjąłem decyzję, że moim kolejnym będzie francuski - Pic du Montcalm (3077 m). Po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć zszedłem i rozpocząłem podejście na najwyższą górę Katalonii - Pic d’Estats (3143 m). Tuż obok niego był kolejny 3-tysięcznik - Pic Verdaguer (3129 m). Dzieliło je krótkie zejście i krótkie podejście. Schodząc z nich natknąłem się na Miguela. Monica, po zejściu z Pic de Sotllo miała dosyć i zamiast podchodzić zaczęła schodzenie w kierunku jeziora - Estany d’Estats, przy którym planowaliśmy pozostać na noc. Schodzenie z krótkim podejściem na Port de Sotllo było ok ale od tego miejsca rozpoczęła się droga przez mękę aż do jeziora. Po raz kolejny tego dnia trzeba było schodzić po obsuwającej się z pod nóg stromiźnie. Szczęście dopisało i nad jeziorem zobaczyłem Monicę. Już wcześniej, ze względu na wczesną jeszcze porę zdecydowałem, że idę dalej, conajmniej do Refugio de Vallferrera. To była nasza optymistyczna opcja, o której mówiliśmy wczoraj. Szedłem dalej wzdłuż strumieni. Minąłem kolejne jezioro - Estany de Sotllo (2350 m). Kolejne strumienie, bagienka, kładki i łańcuchy aż w końcu zszedłem do schroniska - Refugio de Vallferrera (1900 m). Już na wstępie zapytałem o możliwość pozostania na noc z możliwością zjedzenia obiadu i śniadania. Kiedy usłyszałem - 50 euro - zatkało mnie i poprzestałem na dwóch puszkach piwa. Jedząc resztki chleba i sera, popijając to dobrze schłodzonym piwem czekałem na znajomych. Kiedy przyszli, podjęliśmy decyzję, że idziemy dalej i przy pierwszym, odpowiednim miejscu rozbijamy namioty. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Był to ciężki ale przepiękny i pełen wrażeń dzień. 





























































23/08/2021 (poniedziałek).

Pla de Boet - Refugio Comapedrosa.

Dystans ~ 12 km. Podejścia ~ 900 m. Zejścia ~ 500 m.

Najwyższy punkt - Portella de Baiau (2757 m).

W dzisiejszy poranek nie miałem ochoty wstawać ani wychodzić. Czułem się zmęczony. Był to najgorszy ze spędzonych w Hiszpanii poranków. W końcu pozbierałem się i wyszedłem ..., w złym kierunku. Wróciłem na GR11 i bez zapału wlokłem się przed siebie w kierunku Andory. Dzisiaj wchodzę na tereny częściowo znane mi z przed dwóch lat. Zastanawiałem się, czy poznana wtedy Pani Margaret nadal prowadzi schronisko, czy spotkam kogoś z jej pracowników? Szedłem wyżej i wyżej w towarzystwie kolejnych strumieni, stad krów i pasących się koni. Przed jeziorem - Estany de Baiau dogoniłem moich znajomych i usiedliśmy na krótką przerwę. Stąd szliśmy do różnych miejsc i to były nasze ostatnie, wspólnie spędzone chwile. Monica i Miguel odeszli a ja po przygotowaniu wody i zjedzeniu ostatniej połówki czekolady założyłem plecak i ruszyłem przed siebie jak nowonarodzony. Musiałem wejść na przełęcz, co wcale nie było takie łatwe ze względu na stromiznę i usuwające się z pod stóp kamyczki lub kamienie. Zejście to już była zwykła formalność. Minąłem jeziora - Estany Negre i Comapedrosa by w końcu dojść do znanego mi schroniska. Na wstępie zapytałem o Margaret. Nick - jeden z nowych pracowników - poinformował mnie, że w ubiegłym roku odeszła na emeryturę a schronisko zostało przejęte przez firmę kontrolującą większość działalności turystycznej w Andorze. Zamówiłem kanapkę i piwo. Kanapka mimo zmiany właściciela nadal bardzo dobra i wielka. To nadal dwie potężne kromki chleba a nie jak wszędzie bagietka. To nadal dużo szynki, sera i po raz pierwszy plasterki pomidora. Niestety nie udostępniono mi pomieszczenia, w którym dwa lata temu spaliśmy za darmo. Ponoć rada miasta (gminy) oddała je pasterzom.

Moglem wybrać spanie w namiocie, w pobliżu schroniska ale na horyzoncie przybywało ciężkich burzowych chmur. Prognoza pogody już od kilku dni nie napawa optymizmem. Ma niby padać ale Bogu dzięki jest wciąż bezdeszczowo. Dostałem dobrą cenę na nocleg w schronisku i postanowiłem z niego skorzystać. 37 euro za nocleg, obiad i śniadanie. Obiad był wyśmienity składający się w sumie z dwóch dań mięsnych, wina i deseru. Doradził mi to wszystko Nick, który jest Argentyńczykiem. Pokój wziąłem pod warunkiem, że będę w nim sam. 





























24/08/2021 (wtorek).

Refugio Comapedrosa - Camping Borda D’Ansalonga.

Dystans ~ 13 km. Podejścia ~ 700 m. Zejścia ~ 1670 m.

Śniadania w schroniskach podawane są wcześnie. Powitał mnie i serwował śniadanie kolejny młody Argentyńczyk z Mendozy o imieniu - Marco. Śniadanie również należało do jednych z lepszych ale aż nie tak dobre  jak w Refugio dera Restanca. Wyszedłem około 8:30 a tuż przed południem dotarłem do Arans gdzie według planu powinien być nocleg.

Ze względu na wczesną porę skłaniałem się do zmiany planu. Nie ma w tej wiosce campingu a po sprawdzeniu ceny w hotelu byłem gotowy pójść gdzieś dalej. Usiadłem przy stoliku w jednej z dwóch tutejszych restauracji i chciałem zjeść lunch. Niestety nie mieli nic do jedzenia i skończyłem na piwie. Jedzenie miało ponoć być od 13:00. Tuż przed 13:00 nadeszli Juliana z Leonardem. Oni również byli głodni. Niestety wędrowcy nie są tutaj lubiani i obeszliśmy się smakiem. Byłem bardzo zdziwiony kiedy facet z restauracji zażyczył sobie za puszkę piwa 3 euro. To cena zbliżona do cen schroniskowych. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy do restauracji hotelowej ale tam też nic nie było. Mijacie tę wiochę z daleka. Postanowiłem iść dalej z Niemcami. Musieliśmy zejść trochę z trasy by zanocować na campingu Borda D’Ansalonga. Przedtem nim ruszyliśmy zjedliśmy nasze ostanie wyroby czekoladowe i energetyczne. 

Dzisiejszy odcinek rozpoczął się od zejścia wzdłuż rzeki. Około 2 km przed Arinsal wchodzimy na szeroką ścieżkę/drogę i kontynuujemy schodzenie. Arinsal to sympatyczne leżące w dolinie miasteczko znane przede wszystkim jako ośrodek narciarski. Dużo hoteli, restauracji i przynajmniej dwa supermarkety. Niestety ze względu na wczesną porę wszystko było jeszcze zamknięte. GR11 przebiega tędy i chcąc nie chcąc trzeba przez nie przejść. Po 2 i 1/2 kilometrowym spacerze chodnikami i ulicami Arinsal dochodzimy do ścieżki i podchodzimy nią na przełęcz - Coll de les Cases (1958 m). Od przełęczy aż do Arans schodzimy w dół. Zarówno podczas podejścia jak i zejścia towarzyszy nam iglaste poszycie leśne. Jedynie na przełęczy jest mniej drzew i coś tam widać. 

Przejście z wiochy na camp zajęło nam około 30 minut. Podkreślam, że to już nie są moje klimaty. Jutro ostatni odcinek i ponoć już napewno przed południem ma padać deszcz. Planujemy wczesne wyjście.

































25/08/2021 (środa).

Camp Borda D’Ansalonga - Encamp.

Dystans ~ 11 km. Podejścia ~ 810 m. Zejścia ~ 870 m.

Najwyższy punkt to przełęcz - Coll d’Ordino (1983 m).

Ze strachu przed trekkingiem w deszczu wyszedłem z campingu o 6:55.

Bylo jeszcze szaro. Na ławce w Encamp usiadłem o 10:00.

Poranek pochmurny ale deszczu ani śladu. Kiedy na najwyższych obrotach doszedłem do przełęczy zobaczyłem słońce. Przy schodzeniu mogłem zwolnić co też z chęcią zrobiłem. Będąc na przełęczy, przez którą prowadzi droga asfaltowa zrobiłem kilka zdjęć i po raz drugi w Andorze najadłem się strachu przez dużego psa, który spuszczony ze smyczy obrał sobie mnie jako punkt zainteresowań. Czekałem gotowy z kijami ale właścicielka przywołała go do porządku. Podobnie było i pierwszym razem w Arinsal. Groźny, spuszczony ze smyczy pies, sporo ludzi i uśmiechnięty, dumny z pupila właściciel. 

Na ławce spędziłem ponad godzinę i w końcu wyruszyłem na poszukiwanie przystanku autobusowego aby podjechać na Camping Valira w Andora la Vella. Wybrałem tą opcję ponieważ z campingu jest bardzo blisko na główny dworzec autobusowy, z którego w piątek odjadę do Barcelony. Drugi powód to, że znam to miejsce i będąc na nim 2 lata temu nie miałem zastrzeżeń. Dobra lokacja, wysoki standard, przystępne ceny w sklepiku i duży wybór produktów żywnościowych. Kiedy przeszedłem na miejsce gdzie zatrzymują się namiociarze spotkała mnie przemiła niespodzianka. Spotkałem raz jeszcze moich przemiłych, hiszpańskich znajomych. Monica i Miguel byli już gotowi do wymarszu na dworzec autobusowy. Dzisiaj wracają do domu, na Wyspy Kanaryjskie. Oczywiście padliśmy sobie raz jeszcze w ramiona.

Z Encamp do dworca autobusowego jeździ autobus L2 a cena biletu 1.90 euro. 

Bilet na bezpośredni autobus, na lotnisko w Barcelonie - 36 euro.








































26/08/2021 (czwartek).
Andorra La Vella. Zakupy.











I




27/08/2021 (piątek). Powrót.

Kilka słów podsumowania tego wyjazdu. Napewno było warto i nie wykluczam powrotu w Pireneje ale na inny trail, prawdopodobnie na wysoki. Czas wybrałem odpowiedni jeśli chodzi o pogodę. Dopadła mnie tylko jedna burza i miałem dwukrotnie lekki, kilkugodzinny deszczyk. Na niektórych odcinkach było dużo ludzi bo musimy pamiętać, że to wciąż lato czyli okres wakacji i urlopów. Dojazd do wybranego przeze mnie miejsca i powrót do Barcelony bardzo prosty. Podobne zdanie mam co do lotu do Hiszpanii i z powrotem. Byłem na trasie 21 dni. Niestety nie byłem w stanie unieść prowiantu na taki okres. Miałem w plecaku zaopatrzenie tylko na 7 dni. Drugi raz już bym tyle nie niósł. Wybrałbym opcję jedzenia po schroniskach i kupowania tego co można. Niestety możliwości są bardzo ograniczone szczególnie w sklepikach campingowych. Nie jest dużo lepiej w małych miasteczkach i wioskach. Dlatego optuję za schroniskami. Jest to wyjście droższe ~ 50 euro na dzień ze spaniem. Można kupować tylko kanapki, ładować je do plecaka i iść przed siebie w poszukiwaniu miejsca pod namiot.
Na ten wyjazd nie dokupowałem nic ze sprzętu. Wymienię rzeczy, które niosłem niepotrzebnie - kurtka puchowa, czapka, długie spodnie, obie pary bokserek (chodziłem i podróżowałem w szortach), trzeci t-Shirt, trzecia para skarpetek.
Nie zauważyłem aby mi czegoś brakowało.
Trasę podzieliłbym na dwa etapy. Pierwszy - dwutygodniowy, w którym szedłem na maxa był cudowny i pełen wrażeń. Przede wszystkim bardziej dziki i bardziej „górski”.
Drugi, który rozpoczął się dla mnie w Espot to nuda i sielanka. Może z wyjątkiem dnia, w którym zaliczyłem  kilka górek powyżej 3 tysięcy metrów. Poznałem wielu ciekawych ludzi. Przede wszystkim byli to Hiszpanie i Katalończycy. Byli jak zawsze w moich wędrówkach sympatyczni Niemcy i trochę Francuzów. Nie spotkałem wśród wędrujących długie dystanse osoby starszej ode mnie. Na campingu w Goriz był 66-letni Francuz. Również w Goriz była para Polaków. Dla nich to był drugi i ostatni dzień. Czas w Hiszpanii spędzali przede wszystkim w aucie. Jak to mówią - każdy orze jak może.



                                     KONIEC KOLEJNEJ PRZYGODY.
                                     THE END OF THE TRIP.       








                                                      























































































1 comment:

  1. Wow wspaniały blog, gratulacje!!
    Taka wyprawa to nie do zapominam.
    Jak ktoś planuje podobną trasę powinien przeczytać ten blog.

    ReplyDelete